Wsi spokojna, wsi wesoła, czyli c.d.n. w czwartą rocznicę wiejskich przygód W. i Z.
marysiuewo Anioł to raczej lelek kozodój bardzo szczęśliwy Ale to na wsi bardziej praktyczne.
Paputku trawy koniecznie! U Ciebie będzie pięknie z nimi.
Misiu, Aniu dziękuję Wam z serca! A cd. już jest wesoły

Oko otworzyłam w cz.II wcześnie, ale przy zasłoniętych roletach nie widziałam, że coś się zmieniło na zewnątrz.
Zresztą było jeszcze prawie ciemno, W. przekręcał się z boku na bok, pies leżał jak kłoda. Mnie fizjologia zmusiła do wstania i w drodze do łazienki zerknęłam przez okno kuchenne. Na dworze było biało. I białe padało z nieba. Jednak termometr wskazywał około zera, więc nie oczekiwałam, że opad się utrzyma.
Rozpaliłam pod kuchnią i wyjrzałam na zewnątrz. Na ganku zameldował się kot tambylczy, więc przyhamowałam Kredkę, która już okupowała drzwi wyjściowe.
Kot dostał śniadanie, a ja patrzyłam sobie na nieoczekiwany atak zimy.

















Mało urozmaicone fotki pod względem kolorystycznym







W. krzątał się przy jajecznicy. Wersja serwowana przez niego niestety daleko odbiega od założeń mojej diety, więc przygotowałam sobie kanapki z białym serem i pomidorem.
Po śniadaniu nolens volens trzeba było jednak zabrać się za ogrodowanie, bo róże same się nie przesadzą. Najpierw jednak kilka widoczków zimowych









Jabłka w gronostajowych czapkach. Brakuje tylko osła, którego mrówka niosła taki dziwny











Znalazłam sekator w samochodzie i przymierzyłam się do skrócenia pędów. Śnieg nadal padał.



Kilka krzewów miało sporo owoców, które postanowiłam wykorzystać do jakiejś bukietowej aranżacji. W międzyczasie W. wychynął z domu i ze szpadlem zbliżył się do mnie. Potwierdził jeszcze raz ustalenia z dnia poprzedniego co do lokalizacji róż i zabrał się za kopanie dołów. Ziemia miękka, nasiąknięta wodą, choć ogólnie widok kopiącego w śniegu nieco dziwny.





Przycięłam trzy róże na różance nr 1 i nieco podrapana weszłam w różankę nr 2. Tu też co najmniej 3 były do wyjęcia. W tym Lykkefund. W. zachęcił mnie do przesadzenia jednej czy dwóch na front, bardziej chyba dlatego, że innego pomysłu nie mieliśmy.
W rezultacie wyjechały z różanek: Ambroise Pare, Gefylt, Reine des Violettes, Margueritte Hiling, Raubritter, Crested Moss, wspomniana Lykke i coś niezidentyfikowanego. Zaleta tego przedsięwzięcia to odkopanie etykiet, więc już wiem co jest co.
Nie wszystko wykopaliśmy tego dnia, bo W. coś tam jeszcze innego robił. Przy okazji postanowiłam zrobić w wolnej chwili odręczny szkic ilustrujący położenie roślin w niektórych fragmentach ogrodu, żeby choć orientacyjnie wiedzieć, gdzie co jest.
W. do dołków pakował trochę obornika końskiego. Ja zasypywałam doły z różą w środku. Potem rozciągnęliśmy węża z zamiarem podlania każdej nowoposadzonej. Wąż zamarzł. Puściliśmy wodę, ale z drugiego końca nic.Ani kropli. W. uznał, że rozwleczemy cały na prosto i może lód się wykruszy. Po kilku gwałtownych ruchach woda zaczęła lecieć cienkim strumyczkiem a potem wysunął się cały czop lodowy.

Na to wyszła Bożenka i W. uprzedzając komentarz stwierdził, że to może głupio wygląda, że podlewamy w śniegu, ale trudno. Bożenka wykazała zrozumienie, w końcu sąsiedztwo z nami, nawet sporadycznie, uodporniło ją na wiele dziwactw. Stwierdziła, że skoro ziemia miękka, to można sadzić. Pogadaliśmy chwilę m.in. o chowie drobiu. Bożenka zachwycona jest indykami. Dobrze rosną, no i konsumpcyjnie są bardzo wydajne. W. skomentował, że to temat dla mnie interesujący, z uwagi na zmianę jadłospisu. Bożenka zainteresowała się moimi nowymi upodobaniami kulinarnymi i wspomniała o koleżance, która też się odchudziła na jakiejś diecie. Na buzi pani zeszczuplała – powiedziała do mnie. No reszty raczej nie oceni, bo miałam na sobie bezkształtne bluzy polarowe i spodnie podobnej maści wpuszczone w gumofilce.
Następnie Bożenka pożegnała się słowami, że idzie kaczkę ukatrupić na obiad.

Wróciliśmy do sadzenia. Dołki po zalaniu wodą trzeba było czymś dopełnić. Przyszło mi do głowy, że może wykopię trochę ziemi z miejsca, gdzie leżały kiedyś zrębki pod drewutnią. Niestety W. umieścił tam stertę palet opróżnionych z cegieł. Wygrzebałam nieco spod spodu, ale ilość śmiesznie małą. Pomyślałam, że pod byłym kurnikiem jest także złoże próchnicy, więc poszłam z wiadrem i łopatą rozeznać się w sytuacji. Tu rzeczywiście ziemia piękna, a i dostęp swobody.
Śnieg padał. Pies polarny był coraz bardziej polarny.





Ponosiłam sobie kilkanaście razy po wiaderku zasypując krzaki. Na koniec wzięłam taczki i widłami napakowałam zrębek, które przyjechały razem z W. i wywaliłam na róże. Taczki same w sobie są upiornie ciężkie, ale jakoś udawało mi się manewrować po kretowiskach. Tam, gdzie taczką nie dałam rady dojechać musiałam taszczyć zrębki w donicy.
W. w tym czasie sadził jakieś derenie pod spichrzem utrzymując, że tworzy kolekcję. Ja w ramach odsapki przeszłam się z aparatem w kierunku stodoły. Tu zauważyłam rząd nowych drzew i krzewów, posadzonych przez W.
No, czyli moje podejrzenia o rychłym braku miejsca na nasadzenia są jak najbardziej uzasadnione.









Świerk i modrzew na tle obórki SN



Podsypałam jeszcze trochę zrębek pod kilka innych krzewów i uznałam, że na dziś koniec.
Powlokłam się do domu, bo w brzuchu mi burczało. Przegapiłam wszystkie pory posiłków i teraz organizm domagał się zadośćuczynienia.

Na szczęście był łosoś do szybkiego przyrządzenia. W. miał coś z gęsi, bo jak wiadomo na św. Marcina najlepsza gęsina, jak trąbiło Radio Lublin.

Przejrzeliśmy prasę lokalną i usiłowalismy nie słuchać wzmożenia patriotycznego w radiu, gdzie święto niepodległości odmieniano przez wszystkie przypadki, razem z planowanymi ekshumacjami smoleńskimi. Niedobrze mi od tego się robiło.

Praca fizyczna i świeże powietrze spowodowało, że zaczynałam się chylić ku upadkowi na łóżko. Zmierzch zresztą zapadł niepostrzeżenie. Ale świt nadejdzie niedługo, a wraz z nim n. to co zwykle czyli c.d.







  PRZEJDŹ NA FORUM