Wsi spokojna, wsi wesoła, czyli c.d.n. w czwartą rocznicę wiejskich przygód W. i Z.
No to jedziemy mimo, że wróg czai sie u bram bardzo szczęśliwy

Po dłuższej nieobecności na wsi (mojej, bo W. był w międzyczasie w celu m.in. montażu pergoli) wyruszyliśmy około 22.15 w podróż na wschód. Poza tym, że trzeba było zrobić jakieś przygotowania do zimy, to mieliśmy w planach wizytę INB z Białej, co skończyło się tak, jak już opisywałam.
Przejeżdżając przez Kałuszyn W. dokonał feralnego tankowania, które potem urozmaiciło nam ostatni odcinek podróży z Radzynia na miejsce. Nie mówiąc już o powrocie, ale za to winię w 100% W., który lekkomyślnie nie pojechał do mechanika w Białej, licząc na cudowne wyzdrowienie. Niestey filtr paliwa zatkał się jakimś glutem i mieliśmy atrakcje wątpliwej jakości zanim dotarliśmy do Warszawy.
No ale nie uprzedzajmy faktów, póki co była jakaś 1.30, kiedy wjechaliśmy w bramę. Kredka podekscytowana ruszyła w teren. Kicia wkur…na zażądała rekompensaty w postaci jedzenia za straty moralne poniesione w podróży.
W domu względny porządek (jak na gospodarowanie W.), myszy w stanie dead or alive nie widać, choć trutka skonsumowana. Temperatura +4,5C
Zaczęłam zatem od rozpalania w piecach, W. rozpakował graty z samochodu i zażądał wyjścia w celu obejrzenia konstrukcji drewnianych, które powstały kilka tygodni temu, kiedy był tu z częścią swojej załogi pracowniczej. Temperatura w domu i tak nie nadawała się do spania, poza tym trzeba było dokładać do pieca. No i pomna mega focha z poprzedniego wyjazdu postanowiłam tym razem zaaranżować odpowiednio wyraziście efekt WOW.
Konstrukcja w świetle latarki wyglądała dość upiornie i prawdę mówiąc nie wzbudziła mojego entuzjazmu. Drągi akacjowe połączone w nieforemny szkielet, z zwisającymi włóknami kory jakoś mnie nie oczarowały. W. musiał coś zauważyć na moim obliczu mimo ciemności, bo stwierdził z mocą, że jak to obrośnie winorośl (ta przy domu) oraz róże (te przy różance) to będzie pięknie. Na korowanie czasu nie było, samo odpadnie.
No, w zasadzie z roślinnością pewnie efekt będzie lepszy. A poza wszystkim „małpiarnia” jak swoje dzieło określił W. , jest bez wątpienia dziełem unikalnym i przy tym solidnym.

Wróciliśmy do domu i popijając herbatę oraz nalewkę pigwową produkcji naszego kolegi Jacka czekaliśmy, aż dom nieco się nagrzeje. Przy dziesięciu kreskach na termometrze w kuchni zaryzykowałam wczołganie się pod lodowatą pościel. Jedna warstwa odzienia nie wystarczyła, musiałam założyć wybitnie elegancki strój nocny w postaci dresu wojskowego a la Ferdek Kiepski. Strój ten zakupił W. jakiś czas temu na targu w Wisznicach.
W. przysypiał na kanapie i tak do mniej więcej 4.00 nad ranem drzemaliśmy i dokładaliśmy do pieców.
Potem sen wziął górę i przykryci psem i kotem obudziliśmy się w okolicach 10.00 we czwartek, kiedy to rozpoczyna się cz.I sprawozdania.

Po zarwanej nocy mimo późnej pobudki byłam straszliwie rozlazła i po śniadaniu i kawie jakoś nie przejawiałam ochoty na prace ziemne. Zresztą pogoda była ponura i Radio Lublin potwierdzało w kolejnych serwisach, że taki jest plan pogodowy na całe dziś.
W. szczęśliwy jak zawsze, kiedy tu przyjeżdża zapowiedział, że jedzie po zakupy, więc lista potrzebnych rzeczy będzie niezbędną. Zamierzał także udać się do składu budowlanego celem nabycia plandeki do przykrycia na zimę naszej piwnicy pod przyszłą werandą.
Listę wręczyłam i postanowiłam ogarnąć dom, który niestety regularnie się kurzy i zarasta pajęczą siecią. Mam wrażenie, że brud wyłazi spomiędzy dech podłogi, na którą patrzę z rosnącą odrazą. Pod kuchnią ogień buzował, w piecu także. Już się połapałam co nieco (alleluja, po pięciu latach prawie) jak te rozliczne szybry trzeba ustawić, żeby się paliło i żeby grzały poszczególne elementy pieca. Przy radyjku robota szła całkiem sprawnie, w wiadrze mopa stojącym w łazience leżały dwa mysie trupy.Postanowiłam poczekać na W., który miał dokonać utylizacji. Nie spiesząc się uporządkowałam także ganek wymiatając śmieci i suche liście. Jedną dużą donicę szkółkarską przeznaczyłam na śmietnik nieorganiczny i tam wywalałam wszystkie znalezione odpady.

W. powrócił z zapasami jedzenia i po herbatce zakomunikował, że idzie sadzić roślinność.
Ja się jeszcze pokręciłam po domu, po czym ubrałam się i postanowiłam zobaczyć w jasności (niezbyt intensywnej z powodu grubej warstwy chmur) dokonania ekipy pod przywództwem W.

Ogólnie jesień w takiej już mało efektownej wersji



Chociaż trawy całkiem całkiem









Pergola przydomowa na winorośl. Pod nią ma być wybrukowany częściowo i wysypany żwirem placyk biesiadny numer dwa.
Póki co mamy coś w rodzaju scenografii do filmów grozy.



To pergola różana. Widać tylko fragment, potem pokaże z innego ujęcia. Technika wykonania ta sama.



Coś tam kwitnie, tzn. jeden z rozlicznych astrów. Bardzo ładny, biały z takim różowym muśnięciem.



Idąc dalej ścieżką w kierunku frontu zauważyłam grupę roślin, których wcześniej tu nie było. Czyli W. wyżywał sie także ogrodniczo. Stan rododendronów wskazywał na jakies straszliwe odpady ze szkółek, ale jak rozumiem W. liczy, że tu sie odkują. Nie wiem, tu raczej nikt RH nie sadzi... Jeden z egzemplarzy (R. Smirnowii) to moim zdaniem zimny trup, liście oklapniete i zwinięte.Ale W. liczy na jego zmartwychwstanie. Drugi poza dramatycznie drapakowatym pokrojem wykazuje chęć do życia. Obok kilka zawilców i jakies dwa krzaczki NN. Jak się potem dowiedziałam, jeden z nich to enkiant.



W warzywniku kolorowy bałagan.



Trawy w Albiczukowskim ładnie sie prezentują



Sądząc z walających się wszędzie doniczek W. i tu podosadzał masę roślin. Zaczęłam zbierać te doniczki do wora po podłożu ogrodniczym czy czymś takim.

No to wracamy za dom. Mijamy pergole różaną



W krzakach natykamy się na Anioła bardzo szczęśliwy



Domek w jesiennej odsłonie



Anioł z wypiętym kuprem coś tam dosadza



Ustaliliśmy wstępnie, które róże należałoby przenieśc z różanki z powodu ewidentnej ciasnoty.
Miałam zająć sie ich przycięciem. Ale odmówiłam robienia tego dziś. Jak już wspomniałam weny ogrodniczej nie miałam żadnej. W. wymusił jednak na mnie wskazanie, gdzie moim zdaniem róże do przeprowadzki powinny wylądować. Pytał oczywiście po to, żeby moją wersję wyśmiać i zaproponować jego znaniem znacznie lepszą. Co do dwóch zgodziliśmy się bez trudu. Z trzecią pokombinowaliśmy, pomysł W. co do czwartej ja z kolei wyszydziłam, bo co jak co, ale róża w cieniu klonu i jabłoni za chiny nie urośnie.

Zauważyłam, że przy ścieżce do Bożenki, poza rozlicznymi nowymi trawami W. posadził jedną z róż z Kórnika (Monica). Oczywiście za płytko. No nic. Trzeba będzie ją obsypać wyżej, na szczęście była w dołku, więc da się uzupełnić ziemię do właściwego poziomu.

Wrszcie znależliśmy kwatery dla 4 róż. Przy czym do przenosin było wytypowanych 6. poza tym jedna odzyskowa od klienta, który potraktował ją round'upem, ale częściowo była żywa.
Na resztą bedziemy myśleć przy sadzeniu na bieżąco. Choć zaczynałam mieć dziwne wrażenie, że teren kurczy nam się zastraszająco.

W. jeszcze został na zewnątrz, ja wróciłam do domu zająć się posiłkiem. Krótki dzień dobiegał końca, więc skupiłam sie na dokładaniu do pieców, W. przyniósł właśnie naręcze drew. Szukałam wszędzie wiklinowego kosza na drewno, ale ni cholery nie mogłam znaleźć. Odpytany W. udzielił jedynej odpowiedzi, jaka wychodzi z jego ust w takich przypadkach, czyli "nie mam pojęcia". Kosz nie igła, gdzieś musi być. Póki co drewno załadowałam do stojaka, który nabyłam latem.

Wieczór zapadł błyskawicznie, a moje niedospanie dało znać, więc po 19.00 postanowiłam dokonać ablucji i położyć się z książką. Zasnęłam błyskawicznie i obudziłam się całkiem wyspana około 6.00 rano w piatek. Za oknem widok był zupelnie inny niż w dniu poprzednim, ale o tym w tradycyjnym c.d., który bezsprzecznie n.


  PRZEJDŹ NA FORUM