Wsi spokojna, wsi wesoła, czyli c.d.n. w czwartą rocznicę wiejskich przygód W. i Z.
Nooo, w takim gronie to grzech nie rozpocząć działalności sprawozdawczej. wesoły Co prawda relacja krótka jak i pobyt, ale program obowiązkowy czyli reportaż z odbioru ścieżek musi być.
Ale po kolei.
W piątek wyjechaliśmy po 21.00, ponieważ ja do 18.00 musiałam posiedzieć w robocie, a i powakacyjne korki na wyjeździe z Wawy też nam się nie uśmiechały. Przy okazji na spokojnie się spakowałam i ogarnęłam dom, co W. uznał za całkowicie zbędne. Na szczęście proste komunikaty o konieczności wyniesienia śmieci czy rozwieszeniu prania wykonał i dzięki temu niedzielę nie wróciliśmy do krainy pędzlaka i kropidlaka oraz insektów zamieszkujących zsypy.
Podróż była niezbyt uciążliwa, samochód jechał wyładowany worami obornika i dwoma czy trzema skrzynkami roślin.
Trafiliśmy jeszcze na końcówkę listy Trójki i utwór Joe Bonamassy "Drive" brzmiał bardzo adekwatnie w ciepły ponad miarę wrześniowy wieczór.



Dojechaliśmy po północy, ja zmęczona nieludzko, bo 4 dni harówy na szkoleniu, 11-godzinna podróż, potem krótka noc i 10- godzinny dzień pracy. Uwolniliśmy zwierzaki, a ja od razu dostrzegłam zmiany w obejściu. Oczywiście przy świetle lampki naddrzwiowej całej krasy ostatnich dokonań brukarskich nie dało się w pełni docenić, ale wyraziłam zachwyt na temat tego, co wyłaniało się z mroku.
Gorzej, że w domu panował straszliwy bajzel, który zwabił tabuny myszy, które zostawiły wszędzie podpis "tu byłam". Mina mi zrzedła, bo wystarczyło pozamykać kredens, zamknąć drzwi do kuchni i do sieni frontowej, a odcięłoby się im dostęp do miejsc strategicznych. A tak, miałam zaplanowaną rozrywkę w postaci sprzątania.
W dodatku cała kawa wychlana, a W. nic o tym nie wspomniał, zatem nie wzięłam zapasu.
W. oczywiście nieświadom moich emocji niezbyt przyjaznych biegał z latarką i popychał mnie w kierunku odwrotnym do tego, w jakim się udawałam tj. do sypialni. Zajarzyłam, że chce mnie teraz oprowadzić po ogrodzie i pokazać dokonania. Stanowczo oświadczyłam, że ja idę spać, bo mam mroczki przed oczami ze zmęczenia i obejrzę sobie wszystko "za widoku" czyli rano.
I okazało się, że wbiłam u tymi słowy nóż w plecy. I przekręciłam trzy czy cztery razy. Bo on chciał teraz. Bo czekał na pochwały, zachwyty i różne OMG, jak w programach o tym, jak jeden pan/pani robi ogród/mieszkanie/dom innym państwu, a oni potem przyjeżdżają z hotelu i wzdychają, robią karpika i mrugają oczkami przy akompaniamencie teatralnych okrzyków.
Ponieważ ja zrobiłam coś zupełnie innego, W. poszedł spać z mega fochem, a ja nie miałam siły tłumaczyć, że mój brak entuzjazmu jest spowodowany jedynie powolnym zdychaniem komórek mózgowych z braku snu.
No trudno.

Rano, czyli w chwili, gdy zaczyna się cz.I foch trwał w najlepsze, W. w celu jego pielęgnacji udał się do Albiczukowskiego i zamaszyście dziabał wyschniętą ziemię kopiąc dołki pod kilka nowych traw.
Ja rozpoczęłam porządki tego chlewu, który zastałam w kuchni. Napuściłam wody do zlewu. Wlałam porcję Ludwika i powrzucałam wszystkie naczynia.
Przy okazji wyciągnęłam z szafki jakieś resztki przedwiecznej kawy, która nadawała się chyba jeszcze do spożycia.
W. chodził jak gradowa chmura. Jakbym mu nie wiem co zrobiła.
Ja szorowałam półki, blaty, zamiatałam podłogę, wywaliłam dywaniki na dwór.
Oceniając nisko nasze szanse na przeżycie najbliższych dwóch dni z tymi wiktuałami, jakie znalazłam, sporządziłam listę zakupów. W. bez słowa zgarnął ją ze stołu i pojechał do Wisznic.
Umyłam podłogi i postanowiłam postawić stopę na terra incognita (póki co) czyli na bruku, co prawda nie paryskim, ale nie mniejsze emocje budzącym wesoły

Całość może nie prezentowała całego potencjału, bo wokół był straszny rozgardiasz. Widać było, że chłopaki gnali z robotą, żeby zrobić jak najwięcej zasadniczych prac. Ale posprzątać to ja mogę. Ważne, że można teraz chodzić sobie po równym i bez pokrzyw.
Przed wejściem mamy placyk biesiadny.



Częściowo wykonany z cegieł, a częściowo ze żwirku



No, wejście na ganek to już moja radosna twórczość, bo koncepcji schodów jeszcze nie ma.



Idziemy dalej i po lewej mijamy coś co kiedyś będzie bajkową rabatą podokienną ...



Przy rynnie zrobiony został basenik na wodę deszczową z odpływem w stronę grządki. Póki co wykorytowany tylko i przygotowany do zamontowania rury i zasypania żwirem



W prawo odchodzi ścieżka w stronę furtki łączącej nas z Bożenką



Idziemy za dom w stronę łuku różanego



Spora deniwelacja terenu została złagodzona, zatem musiało tu być niezłe kopanie i rycie.





Po lewej byłe kartoflisko, po prawej angielska





Ścieżka zakręca łagodnym łukiem w stronę warzywnika





I tu autostrada się kończy, więc w tył zwrot i wracamy





Tu widać rozwidlenie z przeciwnej strony



A tu ścieżka już nie tak pracochłonna brukarsko, ale i tak wymagająca przerzucenia ton ziemi i darni, wypoziomowania gruntu i zrobienia podsypki. Czyli trakt Bożenkowy.



To część zasadnicza fragmentów żwirkowych. Struktura plastra miodu pozwala na stabilizację kamyków, a tkanina ma niby powstrzymywać chwasty.



Cegły z uwagi na swoje pochodzenie z rynku wtórnego wymagały dopasowywania przez tłuczeni młotkiem brzegów. Opis technik stosowanych przy tworzeniu tych ciągów komunikacyjnych przedstawiony przez W. wywoływał obrazy jak żywcem wzięte z obozu pracy.
Ale wyszło super wesoły



I póki co tyle, a c.d. oczywiście n.


  PRZEJDŹ NA FORUM