Wsi spokojna, wsi wesoła, czyli c.d.n. w czwartą rocznicę wiejskich przygód W. i Z.
Misiu na razie musisz się zadowolić ostatnią częścią relacji czyli cz. IV

Poranek poniedziałkowy zaczął się od leniuchowania. Przynajmniej mojego. Ponieważ W. zniknął z sypialni jak sen jaki złoty. Przeczuwałam, że siedzi w warzywniku, usiłuje wyrąbać ten dziki gąszcz i wydobyć z niego jakieś plony, o ile takowe są.
Niespiesznie zrobiłam sobie śniadanko, następnie z kawą (z mleczkiem, które W. przywiózł na moje specjalne zamówienie) poszłam do ogrodu. W. tępił chwasty ręcznie



Okazało się, że coś jadalnego też mamy wesoły





Najbardziej jednak jesteśmy dumni z cebuli, która wyrosła pięknie i obficie.
W. oczywiście powydziwiał nad moją działalnością ceglaną, choć z uznaniem stwierdził, że przetachać taki stos cegieł to duży szacun.
Ścieżkę postanowiłam uporządkować do końca jak również zamontować metalowe podpory. Zaczęłam od dewastacji mrowiska na kartonach z podporami pod powojniki. Zawsze mi żal tych mrówek, choć podziwiam także ich zorganizowanie i szybkość, z jaką przenoszą cenne rzeczy w inne miejsce.
Zmontowanie trzech podpór to była przysłowiowa bułka z masłem.



Wszystkie trzy wstawiłam po powojniki dotychczas opierające się o rachityczne kije (Sweet Summer Love, który ku mej rozpaczy przekwitł już, a kwiatów musiał mieć mnóstwo! Poza tym President i JP II)
No to teraz kilka fotek ogródkowych

Pink Pavement w sadzie



Języczka pomarańczowa i rozchodnik



Malwa



Hortensjowy gaj



That's Jazz



Wojsławicki Black Ceasar



Bodziszek własowa Lakvijk Star



Sadziec



No i oczywiście... bardzo szczęśliwy



W. wylazł z warzywnika, pozostawiając po sobie obrazek taki



zatem ja, wiedząc, że tego nie uniknę, poprosiłam o wyselekcjonowanie roślin nowo przybyłych do posadzenia. Uznałam, że zacznę już grzebać przy nich, bo do wieczora nie skończymy. Wśród roślin były egzemplarze zlotowe i zakupione po drodze na zlot, róże (no przecież!), sadzonki z Wirt i coś tam jeszcze.
Rozstawiłam te do posadzenia przeze mnie i zabrałam się za dłubanie dołków. Zauważyłam, że niestety posadzony w ubiegłym roku oczar zdechł. Powód nieznany. Obsadziłam część ex-kartofliska oraz bylinową w Albiczukowskim. Tam też W., porażony moją pracowitością, dosadził kilka większych roślin, m.in. hortensję Blue Bird i podlał. Solidnie bardzo szczęśliwy



Resztę podlałam ja i wierzcie mi, ciąganie węża po półhektarowej działce zarośniętej czym popadnie, a już najmniej czymś ozdobnym, to niezła siłownia. Oczywiście nie wszędzie wąż dosięgał, więc trzeba go było rozwlec na całą długość w kierunku docelowym, a następnie nalewać wodę do wiader. Pikanterii całemu przedsięwzięciu dodawał fakt, że wąż jest dziurawy w trzech miejscach i co raz byłam częstowana niespodziewanym prysznicem, co na mym solidnie ubłoconym obliczu, rękach, nogach i kadłubie dawało efekt cudowny. Teraz tylko jakichś niespodziewanych dostojnych gości brakowało.

Gość się zjawił w postaci Bożenki, która chyba już się uodporniła na to, w jakim stanie nas zastaje. Bożenka najpierw zrelacjonowała chwile grozy, jakie przeżyła za sprawą moją, bo oczywiście dostrzegła światła w oknach w piątek i sobotę, ale bała się zajrzeć. Nie przypuszczała, że to ja jestem w środku , bo zwykle byliśmy razem, albo sam W. o czym zaświadczał samochód na podwórku i jego (W. a nie samochodu) głośne porykiwania. Teraz samochodu nie było i w ogóle cisza panowała. Jak przyjechał syn to uradzili, że wezmą klucze i zobaczą co się dzieje. Ale że była to niedziela, to już W. był i zobaczyli samochód. No i odetchnęli. A ja stwierdziłam, że przecież kręciłam się po ogrodzie, więc było widać, że jestem. No, ale może Bożenka większą uwagę przywiązuje do obecności W. a nie mojej buhahaha bardzo szczęśliwy

Po pogawędce W. kontynuował prace w warzywniku, co spowodowało mój uszczypliwy komentarz, że on ma pod opieką 10 m2 warzywnika, a ja resztę z tego ogrodzonego pół hektara… No i od słowa do słowa rodzinna awanturka wyszła jak ta lala. Zostałam pouczona, że on tu nie przyjeżdża się zarzynać, tylko wypoczywać, a ja jak zwykle (!) się czepiam.
No dobra. Strzeliłam focha, bo mnie szlag trafił. Ze złości kilkoma ciosami noża, które były przeznaczone dla kogoś innego rozdarłam pudło z kolejną pergolą, którą miałam pierwotnie ustawić przy różach, ale zrezygnowałam. Poszłam bowiem w okolice różanki nr 1, gdzie zebrałam Super Dorothy i Excelsę w formie płożącej (okropnie długie tegoroczne baty zaplątane w zielsko – mam pisać, jak się utyrałam i pokłułam?), podniosłam pędy do góry i zamontowałam na stojącym tam od zeszłego roku łuku z chińskiego szajsmetalu, który jako jeden z dwóch jeszcze do czegoś się nadawał. Czynność była lekko beznadziejna, bo te róże plus Lykke rosnąca obok wymagały czegoś daleko bardziej solidnego i w formie klasycznej pergoli.
Wobec tego uznałam, że póki co nic się nie da zrobić, może W. jednak przywlecze tu elementy „prawie gotowej” pergoli akacjowej i postawi się coś raz a dobrze.
Wobec tego odgruzowałam ścieżkę ceglaną z góry chwastów, wyrywając dodatkowo te, które rosły na niej i zaczęłam przymierzać nowy łuk tamże.







Dalszy koniec ścieżki posiada już obecnie kontynuację. Ścieżka mianowicie skręca w prawo, robi łuk za porzeczkami i wychodzi na warzywnik. Tyle wiem z przekazu ustnego.

W. wylazł i coś tam zaczął truć o innym planowanym przebiegu ścieżki na odcinku bliżej domu i proponować ustawienie pergoli na ukos nad hipotetycznym przebiegiem szlaku komunikacyjnego w budowie. Machnęłam ręką i zaczęliśmy kombinować z przestawianiem ustrojstwa. W rezultacie osiągnęliśmy efekt dość dziwaczny, bo łuk stał tak jakby po środku niczego, ale że krystalizowały się coraz bardziej plany W. dotyczące przyjazdu z brukarzami, to może i miało to jakiś sens. Na koniec W. wydziabał dwa doły po obu stronach łuku i tam posadziłam róże, które miały na to ustrojstwo wleźć w swoim czasie.



Byłam pełna nadziei co do rychłego wykorzystania cegieł, ponieważ posiadanie czegoś takiego w różnych miejscach podwórka raczej nie dodaje ogrodowi uroku.





Znów nastąpiło podlewanie.

W. zaczął przygotowania do posiłku, choć chmury zaciągające niebo zwiastowały pogodę niegrilową. Zatem ja rozpaliłam, co trzeba, a W. nakrył płatem blachy całe urządzenie. Deszcz popadał i poszedł, a na niebo wylazła tęcza. Podwójna!



Posiłek się robił, my trochę odsapnęliśmy i po spożyciu steków z ziemniakami z folii i sałatą zabrałam się za tradycyjne przedwyjazdowe ogarnianie, tym razem zdominowane przez upychanie do worów gigantycznych kawałków kartonów i folii po paczkach z podporami. Koty oczywiście trzeba było nakarmić.



W gazecie lokalnej znalazłam taki fajny tytuł (ten na żółtym tle) czego dotyczył artykuł nie zdążyłam przeczytać.



Potem już tylko zbieranie maneli, tym razem bez zwierzaków i odjazd.
Do następnego razu!




  PRZEJDŹ NA FORUM