Wsi spokojna, wsi wesoła, czyli c.d.n. w czwartą rocznicę wiejskich przygód W. i Z.
Justynko paputku W. tym razem śpiewał improwizowane naprędce pieśni martyrologiczne opiewające jego własne cierpienia (głownie wtedy jak trzepał dywan).
Iwonko ryba co prawda nie śmierdziała, ale jednak surowa jakoś nam nie wchodzi wesoły
Pat z całą pewnością te cegły wytrzymają sporo wesoły Nie wiem, co to za technika była w tamtych czasach, ale mury zbudowane z tych cegieł są naprawdę pancerne.
Misiu ja w Wawie, W. zresztą też. Kieruje pracami załadowczo-wyladowczymi u siebie w leśniczówce. Nerwy między innymi stąd się biorą, ze nie jest w trzech osobach i nie może być na wsi i podczas transportu.
Aga no trochę piszesz takie relacje wesoły U nas upały poszły sobie, jest chłodno, pada deszcz, chwilami dość intensywnie. Ale coś jednym uchem słyszałam, ze od piątku znów ponad trzydziecha?
Margolciu ja też nie słyszałam! Dobrze, że zapytałaś Misię, bo ja zapomniałam. O tych torach to słyszałam dykteryjkę bardzo szczęśliwy

Kończę sprawozdanie, bo mi się przerwa jakaś zrobiła

Kolejny dzień czyli cz.III różnił się zdecydowanie od poprzednich, ponieważ niebo zasnuły chmury, a temperatura spadła o dobre 15 stopni. Odetchnęliśmy zatem, Kredka odżyła, rośliny ciągnęły wodę z niedawnych opadów.
Snuliśmy się po domu i obejściu, nakarmiliśmy koty, a w chwile później przyszła Bożenka z … sierpem w garści. Był to tzw. sierp tatowy, czyli zabytek zalegający gdzieś w czeluściach gospodarczych a odnaleziony przez teściową Bożenki z uwagi na prośbę W., który nie miał czym wykosić trawy spomiędzy niektórych roślin posadzonych zbyt blisko, aby wejść tam z wykaszarką (której i tak nie zabraliśmy).
Bożenka powiedziała, że Babcia tak się przejęła życzeniem W., że od piątej rano szukała tego sierpa. Narzędzie było wysłużone i z lekka podrdzewiałe, ale W. stwierdził, że naostrzy i będzie dobre.

Przy śniadaniu zadzwonił majster i zapowiedział się z wizytą, albowiem byliśmy mu winni jeszcze tysiączka, a poza tym chciał ustalić zasady dalszej współpracy w kwestii murowania piwnicy. Co prawda W. wpadł na genialny pomysł, że te piwnice to sam wymuruje , bo ma jakieś pomysły na półki i inne takie tam, ale ja się stanowczo sprzeciwiłam. Znając jego permanentny brak czasu piwnica zostałaby przez najbliższe lata w stanie takim jakim jest teraz czyli obmurowanego bloczkami dołu w ziemi, do którego bezpośrednio prowadzą dwuskrzydłowe drzwi frontowe…
Wobec powyższego W. został przekonany na tyle, że postanowił powierzyć majstrowi dalsze prace, ale pod swoim nadzorem autorskim.
W. udał się na targ, a ja na kolejny odcinek odchwaszczania. Tym razem ryłam w przyległościach angielskiej, a konkretnie w byłym kartoflisku. Tu najgorszy obecnie był powój, który ma jakieś pierońsko głębokie korzenie i wyrywanie go to istna męka. Rozsiała się także jakaś trawa o grubych liściach. Z wysianych jednorocznych miejscami powschodziła cynia, która ładnie wyrosła. Tylko szkoda, że takimi plackami.



To zawalone chwastami to ścieżka wesoły



Tu widać ex-kartoflisko z jednej strony



i z drugiej

Teraz kilka elementów z rabat okolicznych









W. powrócił z zakupami, wśród których znalazł się nowy model sierpa z ząbkowanym ostrzem (przeznaczenia ząbków nie znam, ale grunt, że W. wiedział o co chodzi)



Poza tym zakupił wyrób rękodzieła ludowego czyli grabie drewniane, których egzemplarz znacznie starszy i wyszczerbiony mamy już w domu, ocalały po poprzednich mieszkańcach. Zastanawia mnie, że jeszcze ktoś widzi potrzebę robienia takich narzędzi, być może zatem znajdują nabywców, który dostrzegają ich walor użytkowy, a nie jak W. przede wszystkim folkowy, że tak powiem.



Majsterek pojawił się koło południa i po uzyskaniu kolejny raz ode mnie potwierdzenia, że mi się podoba ( wykonana praca a nie majster, rzecz jasna), wdał się w męską dyskusję z W. a ja kontynuowałam odchwaszczanie. Po jakichś 30 minutach W. przydreptał lekko zakręcony i rzucił : „Już myślałem, że nie wyjdzie. Gadał i gadał, ale jak doszedł do międzynarodowego spisku żydowskiego, to dałem mu do zrozumienia, że rozmowę uważam za zakończona i bardzo się spieszę.”
Majster pospieszał W. z decyzją, bo miał ponoć w planach rozpoczęcie poważnej roboty czyli kompleksowej budowy domu w Białej. A wtedy to już go tu na Chiny nie ściągniemy. A wszystko, co się miało u nas dziać było uzależnione od dostawy cegieł.
Następnie wlazł w chaszcze na skraju angielskiej i zaczął chlastać sierpem trawę pomiędzy liliowcami, różami (Red Pavement i różą czerwonawą) Ja dojeżdżałam do końca byłego kartofliska, a następnie przeniosłam się na rabatę bylinową w Albiczukowskim. W. już usunął z niej co większe badyle zatem ja musiałam ja ogarnąć wyrywając resztę chwastów. Następnie posadziłam zakupione kosaćce, ponieważ tu na wsi rosną one bardzo ładnie. Kupiłam kilka odmianowych bródkowych, głównie odmian niskich. Rabata ta wciąż wygląda bardzo ubogo, przede wszystkim na skutek dużych strat po zeszłorocznej suszy. Trzeba czasu, żeby roślinność się rozrosła, ale i trzeba nieco uzupełnić nasadzenia. W. obok zajął się wycinaniem trawy pomiędzy kępami liliowców i traw ozdobnych. Badyle rozkładał pomiędzy roślinami, jako coś co ma ściółkować teren. Efekt estetyczny kontrowersyjny, ale póki co walczyliśmy z żywiołem. Na estetykę przyjdzie czas później. Dużo później bardzo szczęśliwy









Poniżej przedstawiam bazgroł mający ilustrować rozplanowanie ogrodu frontowego. Tam gdzie jest biała plama, mamy plantację bylicy wysokości dwóch metrów… W. zapowiedział jej eksterminację poprzez potraktowanie chemią, bo ręczne odchwaszczanie nie daje kompletnie nic.



Część traw niestety szlag trafił, ale kilka miskantów żyje i ma się całkiem nieźle. Liliowce też rośną pięknie. Wczesną wiosną je odchwaściłam i obsypałam zrębkami. Z czasem trzeba będzie wyrwać darń pomiędzy nimi i trawami i wysypać całość zrębkami na grubo.
W. poszedł do domu, chyba coś tam przygotować na obiad, a ja w tym czasie wlazłam w ten gaj bylicowy i powyrywałam placki wokół dużych już kęp astrów. Późnym latem i jesienią powinny dać czadu!
Na tym postanowiłam zakończyć działalność ogrodową. W. powycinał badyle wzdłuż płotu z SN, w części gdzie mamy posadzone krzewy i nieco bylin.



Następnie jeszcze wrócił do warzywnika, gdzie zebrał plony m.in. do zabrania do miasta.



Kapusta nieco napoczęta wesoły



Ja sobie łaziłam i pstrykałam.





















Bocian znów nas odwiedził. Zauważyłam, że ma jakiś swoisty rytuał po wylądowaniu na słupie. Spuszcza nisko głowę, rozkłada skrzydła jak parasol i odrzuca głowę z klekotem. Potem stoi i układa sobie piórka, dopóki nie usłyszy klekoczącego sygnału z macierzystego gniazda, co ma pewnie oznaczać „Stary, ew. Stara, wracaj mi tu zaraz!”.



Przy okazji doszłam do wniosku, że obecny układ róż na różankach jest całkowicie do bani. Krzewy się rozrosły i część w ogóle już nie ma miejsca na eksponowanie swoich walorów dekoracyjnych. Dotyczy to także host, które zostały posadzone „w nogach” róż. Tych to już prawie zupełnie nie widać. Zatem należy koniecznie rozciągnąć różankę na większym obszarze i jesienią dokonać relokacji krzewów, przynajmniej niektórych. Łuki różane z chińskiego szajsmetalu nie sprawdziły się zupełnie, jeden pod naporem ostatniej burzy rozlazł się i wykrzywił. Zatem konieczne jest zorganizowanie czegoś solidniejszego (na pergolę obiecaną przez W. już nie liczę…)

Wyzwaniem będzie z pewnością odseparowanie różanki od otaczającego perzowiska. Trzeba by postarać się o solidną zaporę wkopaną w ziemię na co najmniej pół metra. Myślałam o pasach blachy, której mamy jeszcze trochę jako odpad po robieniu pokrycia dachu ganku. W. proponuje alternatywnie wykorzystanie folii kubełkowej, która także została po pracach fundamentalnych. A może kochani czytelnicy coś zaproponują?

Póki co kilka fotek z tego miejsca













Niebo popołudniowe









Rzuciłam w pewnym momencie okiem na telefon służbowy, gdzie odebrana krótka wiadomość tekstowa wprowadziła nieco zamętu, ponieważ koleżanka z pracy informowała mnie, że pierwotne ustalenia co do późniejszych godzin rozpoczęcia pracy we wtorek dla niektórych pracowników zostały odwołane. Zatem juto o 8.15 mam normalnie stawić w fabryce.
No to pięknie! Mieliśmy wyjechać późno, poranne wstawanie mi nie groziło, a tu kaszanka. W. poinformowany o tym fakcie stwierdził, że postaramy się wyjechać jak się uda najwcześniej.
Ja zabrałam się zatem za ogarnianie, zaczynając od podwórka, gdzie popakowałam wszystkie śmieci pobudowlane do worków, które miały wyjechać tym razem z nami, bo samochód był pusty.
Obiad w postaci steków z grilla, ziemniaczków pieczonych w folii i sałaty zjedliśmy praktycznie wieczorem.
Po zrobieniu tego wszystkiego, co zwykle przed wyjazdem, załadowaniu worów ze śmieciami zamknęliśmy za sobą drzwi w okolicach 22.00…

A więc do następnego razu!







  PRZEJDŹ NA FORUM