Wsi spokojna, wsi wesoła, czyli c.d.n. w czwartą rocznicę wiejskich przygód W. i Z.
Paputku cholerka, chyba tym razem nie będzie fotek zwierzaków!

No ale relacja być musi tak czy inaczej.

Kolejny wyjazd na wieś postanowiliśmy zorganizować w dniu zakończenia roku szkolnego. Nasze wakacje zatem były dość szczątkowe pod względem długości, ale nie mniej jednak warto było wesoły
Wyruszyliśmy późnym wieczorem tzn. w okolicach 22.00 z powodów dwóch: temperatury panującej na zewnątrz oraz tłumów, jakie wylewały się drogami wyjazdowymi z Warszawy. W. przespał się ponad godzinę przed drogą, więc jechało się komfortowo, bez tłoku i przy świetle księżyca.
Po północy w Trójce nadawano audycję, gdzie prowadzący czytał opowiadanie o wampirach. Takie współczesne, gdzie niby przypadkowy spacerowicz trafia do jednego z domów na skraju lasu w pobliżu miasta i szukając pomocy u lokatorów musi zmierzyć się z zupełnie innymi zjawiskami…
Nie pamiętam z jakiej książki pochodziło opowiadanie, ale słuchanie tego w samochodzie jadącym w ciemnościach przy blasku księżyca miało swój, że tak powiem, urok...

Dojechaliśmy około 2.00 budząc okoliczne psy. Wjechaliśmy na podwórko dokonując osobliwego włamu, ponieważ W. kompletnie zapomniał, gdzie wsadził klucz od bramy. Zatem o wspomnianej 2.00 w nocy wyjął siekierę spod siedzenia i w świetle reflektorów samochodowych walnął parę razy w kłódkę, aż ta odpadła. My z Kredką i Kicią siedząc w wozie występowałyśmy w charakterze biernych świadków.
W. polazł jeszcze oczywiście do warzywnika, czym dodatkowo obudził bociana, który siedział na słupie energetycznym (ten z obrazka) Chyba dzieci mu nie dają spać i przycupnął sobie u nas.
Ja ograniczyłam się do pootwierania okien, wpełznięcia pod kołdrę i zaśnięcia snem kamiennym.

A oto cz.I relacji, która jak wspomniałam, pasjonująca będzie inaczej. Działalność mieliśmy zblokowaną przez temperaturę powyżej 30 stopni, a i u pana Sołtysa nie byliśmy, bo niby zaproszenie było otwarte nawet pod jego nieobecność, ale jakoś nam było głupio łazić po jego ogrodzie. No i na samą myśl o wsiadaniu do samochodu w taki skwar robiło nam się słabo.
Obudziłam się grubo po 9.00 i zauważyłam, że W. nie występuje po drugiej stronie łoża. W kuchni rozliczne ślady pospiesznie przyrządzanego śniadania wskazały mi prawdopodobny scenariusz: W. zżarł coś naprędce i pojechał po zakupy. Ale nic bardziej mylnego. W. siedział sobie w warzywniku i od rana pielił korzystając z jeszcze znośnej temperatury.

Ja musiałam zacząć od kawy. Przez okno zobaczyłam Bożenkę, która z talerzem drożdżówek kierowała się do nas. Przywitałyśmy się, a potem ja już tylko łakomie patrzyłam na puszyste bułeczki z nadzieniem jagodowym. Bożenka pochwaliła się, że jagody sama zbierała w lesie i już od 5.00 rano piecze… Święci Pańscy!!! Ja nigdy nie zrozumiem potrzeby porannego wstawania, żeby coś upichcić. Ale z owoców trudu innych chętnie skorzystałam i do kawy miałam delicje, poezję śpiewaną, cud-miód oraz prerafaelitów.
W. też pojawił się jak spod ziemi, zapytał o jagody i Bożenka przyznała, że tu niektórzy chodzą ze zbieraczkami, co jak wytknął od razu W. jest czynem zabronionym i za to grozi mandat.
Bożenka poinformowała nas, że słyszała jak przyjechaliśmy, bo nie spała, a ja jej na to, że musieliśmy dziabać kłódkę siekierą, bo klucze przepadły jak w wychodku. Bożenka na to, że przecież mogliśmy do niej zapukać (!) Ja jej grzecznie przypomniałam, która to była godzina i że o takich porach nie składamy wizyt sąsiedzkich, nawet jeśli wiemy, że akurat w jej przypadku nie dostalibyśmy grabiami po krzyżu przy wtórze słów obraźliwych. Bożenka machnęła ręka i stwierdziła, że „no co by się stało, dałabym Wam klucze i już”.
Bożenka po chwili oddaliła się do swoich obowiązków wspominając, że oziminy w tym roku fatalnie wyszły, w pszenicę weszła miotła, a w ogóle to dziś młócą rumianek, co w taka pogodę było czynem naprawdę heroicznym.

Zeżarliśmy po bułce, popiliśmy kawa i herbatą. W. wrócił do warzywnika, a ja udałam się w obchód, który zaczęłam od różanek.
Wcześnie kwitnące już się skończyły niestety, Tuscany w ogóle nie widziałam w tym roku. Gipsy Boy finiszował. Ale za to kwitły inne.

To chyba własnie Gipsy Boy



Rosarium Uetersen



Mozart - myślałam, że padł jeszcze w ubiegłym sezonie



Chapeau de Napoleon Crested Moss





Pink Pavement w sadzie



Paganini na skraju angielskiej. Wiosną wyglądał na zimnego trupa.



Gefylt



Podkładka po zdechłej piennej





Jak zwykle nie do odróżnienia dla mnie Ambroise Pare albo Reine de Violettes albo Rose de Resht





Chyba Jenny Duval



Solero



NN-chyba to jedna z tych uratowanych ze śmieci przez W. Ale też nigdy wcześniej nie kwitła



Excelsa pozioma



Super Dorothy



Tu kompletna porażka, bo nie wiem mimo przeglądu zapisanych odmian



Chyba Celeste



Odrodzony z popiołów Pink Grootendorst



New Dawn



I cudownie bujna That's Jazz





Towarzystwo dla róż



Przy okazji zlustrowałam efekt działania majstrów fundamentalnych. Wszystko skończone, pomalowane i zasypane. Już w zasadzie można sadzić wesoły No, ziemię przydałoby się zrobić, bo to wyciągnięte z wykopu to piach.





Wszystko znów zarosło, przeżyłam kolejne załamanie nad bezsensownością moich wysiłków, ale potem z nadzieją spojrzałam na rozrastające się rośliny i uznałam, że jeszcze trochę i być może na chwasty nie zostanie miejsca. Amen!
Upał robił się upiorny, ale ja postanowiłam choć trochę odchwaścić miejsca będące jeszcze w zasięgu zbawiennego cienia. W. uznał to za swoistą, wyrafinowaną formę samobójstwa, wylazł z warzywnika, gdzie poza słońcem dosięgły go gzy, wziął prysznic i pojechał po aprowizację. Przedtem zadzwonił jeszcze do naszych panów od okien w celu ustalenia, co do licha jest z naszymi moskitierami, które zamówiliśmy miesiąc temu. Telefon po drugiej stronie sobie dzwonił, ale najwyraźniej na nikim nie robiło to wrażenia.
Ja się ubrałam możliwie najbardziej adekwatnie do temperatury, wzięłam motykę i najpierw poszłam na żurawkowo-goździkową, gdzie o tej porze roku kolorystycznie przeważa ten drugi element składowy.





Tutaj wszystko w kołtunie z dominującą Lykkefund





Przedarłam się wreszcie na rubieże angielskiej sycząc od czasu do czasu podczas zetknięcia z pokrzywami. Z tej perspektywy poparzyłam na różankę nr 2, gdzie jak amen w pacierzu zakwitły róże, których wcześniej nie widziałam!

Raubritter chyba







Dziabałam sobie dalej ocierając strugi potu, wizja chłodnego szemrzącego strumyka w wilgotnym leśnym cieniu atakowała moją wyobraźnię bardzo natarczywie. Bożenka wyszła „do płota”, bo czekała chyba na syna, z którym miała się udać na pole rumiankowe. Dzięki temu podczas pogawędki mogłam trochę odsapnąć. Ponieważ przedstawiłam jej nasze problemy z organizacją transportu cegieł i innych materiałów budowlanych, mających posłużyć do wykończenia piwniczki pod werandą, Bożenka oznajmiła, że Michał ma kolegę w Wisznicach, który pracuje czy też jest właścicielem firmy transportowej. Nie wiedząc dokładnie co i jak skierowała mnie do Michała, który udzieli nam stosownych wyjaśnień. My musimy mieć transport z HDS-em czyli takim dźwigiem załadowczym, a o takie coś trudno, szczególnie jeśli chodzi o przewóz na duże odległości.
W. powrócił jakoś szybciej niż zwykle, albo ja nie zauważyłam upływu czasu.

Na szczęście przywiózł wodę, piwo, białe wino i cydr bardzo szczęśliwy Reszta w zasadzie nieistotna, no może poza nowym numerem „Krainy Bugu”.
Po rozpakowaniu zakupów W. oznajmił, że on się nigdzie nie rusza, bo w takiej temperaturze białko się ścina. W zasadzie ruszył się jednak, bo sobie przypomniał, że kupił siatkę na okna przeciw owadom i takie samoprzylepne rzepy do jej mocowania. Zaopatrzył zatem jeszcze wszystkie otwierane okna tymże wynalazkiem i chwilowo firmę S. mamy w poważaniu.
Niestety okazało się, że zakupił także ordynarne lepy na muchy, których ja nie cierpię z powodów estetycznych, a W. z nieznanych przyczyn uważa za najskuteczniejszy środek. Koniec końców woląc to od rojów much unoszących się wszędzie zezwoliłam na ich zawieszenie w kuchni i w sypialni.
W kuchni efekt był taki, że przy każdym przejściu od górna lampą wisząca dość nisko lep przyklejał mi się do czoła albo do skroni i odrywałam go sobie z obrzydzeniem posyłając W. serdeczne wyrazy.
Po tym przerywniku i solidnym nawodnieniu stwierdziłam, że spróbuję jeszcze pojechać z motyką po angielskiej, tyle ile dam radę.
No i w zasadzie dałam radę ogarnąć ją w całości, może nie jakoś szczególnie wylizując, ale odchwaściłam i przeryłam bardzo porządnie. Byliny ładnie się zadomowiły i rokują nieźle na przyszłość o ile od czasu do czasu popada jakiś deszcz. Róże przypłotowe apogeum kwitnienia mają za sobą, ale widać jeszcze co nieco na Himmelsauge i Hyppolite (strasznie podobne do siebie).







Poza tym inne kwiecie w fazie pełnego bądź wczesnego rozkwitu









Liliowce dobrze rokują, oczywiście pod naszą nieobecność







Pierwszy dzielżan



I rudbekia



Nachyłek- jedyna odmiana jaka przezywa z roku na rok



Nagietek, trochę ich będzie z nasion



A taki mak rozsiewa się już samoczynnie







Veronica longifolia "First Love"



Veronica longifolia "Charlotte"



Chyba driakiew





Pustynnik



Zaczyna hortensja dębolistna



Floks, jeden z dwóch kwitnących



Pysznogłówka



Jabłoń Ola owocuje



Teraz wycieczka na front do Albiczukowskiego, niemiłosiernie zarośniętego bylicą. Ale tu z kolei dwa krzewy świdośliwy pięknie owocują. Niestety niewiele jeszcze dało się skubnąć







Za płotem - wiadomo



W chwastowisku wysiały się ubiegłoroczne chabry



Za ciosem idę jeszcze do przedoborowych, ale udar słoneczny i szok termiczny blisko

Sad nieco zarósł ale i tak nie mieliśmy wykaszarki







Powojnik Rosea



Ostróżki bardzo dorodne, choć krótkowieczne







Po zakończeniu tych rozrywek zdołałam dotrzeć do domu i przyssać się do butelki z Perłą. W. z kanapy popatrzył na mnie wymownie tzn. z przesłaniem :”Głupia babo, puknij się w czółko”.
A ja nie zrażona zaczynam przestawiać krzesła w salono-jadalni i zwijać dywan. W. na to: „Kobieto, nie szalej! Upał Ci zaszkodził? Usiądź i się relaksuj!” . Ja mu mówię, żeby stół mi pomógł przenieść. Zwinęłam dywan, który W. desperacko wyrwał mi z objęć, a następnie wyniósł w celu zawieszenia na naszym rustykalnym trzepaku. Dywan wyglądał jak siedem nieszczęść, bo jeszcze kłaki Kredki z ostatniej wymiany zostały, śmieci i piach, jakie chcąc-nie chcąc nosi się z placu budowy.
Wyszłam i parę razy walnęłam w dywan trzepaczka, po czym mnie zatchnęło i wróciłam do domu.
Do wieczora jako staraliśmy się przetrwać delektując się prognozami na dzień następny, kiedy to wróżono burze, nawałnice, gradobicia, a przede wszystkim duży spadek temperatury.
W. po 19.00 udał się jeszcze do warzywnika kontynuując pielenie a przy okazji nazbierał bobu, który co prawda był niezbyt Duzy, ale czekanie do następnego przyjazdu nie miało sensu. Wtedy byłby już za stary do konsumpcji. Usiedliśmy sobie przy kuchennym stole i słuchając audycji muzycznej w Radiu Lublin łuskaliśmy bób, który następnie W. ugotował rozpalając pod kuchnia w sposób, który miał niby zminimalizować ogrzanie domu.

Ja w tym czasie wyszłam jeszcze na naszą łąkę za stodołą, na której już chyba ze trzy lata nie byłam, głównie z powodu konieczności szamotania się, raczej bezskutecznego, z kłódką na tylnej bramie. Teraz jednak kłódka była naoliwiona przez Michała Bożenkowego, który nam siano zebrał. Kłódka puściła i przy lekkim trzasku zrywanych pędów winorośli brama się uchyliła. Wyszłam sobie popatrzeć na zachód słońca a w powietrzu unosił się delikatny ale wyczuwalny zapach rumianku.

Oto nasza łąka oraz pole nasze i Bożenkowe.






I zachód słońca a raczej to, co po nim zostało













W. w domu pootwierał okna i drzwi, ale na wiele się to nie zdało, bo choć bób wyszedł pyszny, z podsmażonym boczkiem, to w domu było jak w piekle. W związku z tym do drugiej w nocy przewracałam się w łóżku wściekła, że znów będę miała deficyt snu.
Jedno co pożyteczne to fakt, że zrobiłam fotki Łysemu





W. za to chrapał sobie smacznie, pies olał cywilizację i nocował gdzieś w stepie szerokim naszym, kot leżał pod piecem (tej to nigdy nie jest za gorąco). W końcu i mnie udało się zasnąć, a po obudzeniu był już c.d., który znienacka n.




  PRZEJDŹ NA FORUM