Wsi spokojna, wsi wesoła, czyli c.d.n. w czwartą rocznicę wiejskich przygód W. i Z.
No to czas chyba na cz.II relacji

Po deszczu, który solidnie zmoczył wszystko, włącznie z transporterem Kici, który został przed domem, wyszliśmy na rekonesans. Nigdy nam dość takiego przeglądania różnych zakątków, gdzie co rośnie, albo wręcz przeciwnie – zdechło (to oglądamy znacznie mniej chętnie, rzecz jasna).
Nie pamiętam skąd u nas ten mak…



Języczki tutaj rosną nad podziw dobrze. No ale skoro nie mają wrogów naturalnych na „ś” to mogą.



Fruhlingsgold lekko zmiętolona przez ulewę i grad







I ogóle jeszcze różanka w początkach rozkwitu.
Pięknie zaczynają coraz większe Ritausmy





i inne





W towarzystwie róż rutewka orlikolistna



Co tam słychać w warzywniku? Nawet nieźle, ale szykuje się kolejne piękne odchwaszczanko…





W Albiczukowskim w towarzystwie hałd piachu pięknie zakwitły czosnki, które są jednym z ulubionych miejsc pobytu złocistych chrząszczy.





Ponadto sprawdziłam, że wszystkie sadzonki od Majki edulkot cieszą się dobrym zdrowiem wesoły
Za płotem tradycyjny widoczek





Wracam przed dom, a tam Kicia z ponurą miną gapi się na to.:



Na mój widok oddaliła się z godnością.
O, gdybyż znała sławną formułkę byłego ministra, lekkomyślnie wygłoszoną i nagraną, a potem utrwaloną w pamięci rodaków bardzo szczęśliwy Z pewnością doceniłaby jej finezję, zwłaszcza że kamieni kupa jako żywo piętrzy się bez żenady !
Dla porządku dodaję, że obok stoi grujecznik oraz wiąz płaczący. O których pan minister nie wspominał.

Następnie dokonaliśmy inspekcji nasadzeń wzdłuż płotu granicznego z SN, totalnie skapcaniałych w wyniku ubiegłorocznej suszy. Jednak potęga natury jest ogromna. Większość cytryńców i kiwi odbija, róże też uratowane z wyjątkiem jednej.
Oto droga z nową nawierzchnią oraz W. w stroju nader niekompletnym. Z góry przepraszam osoby o wrażliwej konstrukcji tudzież estetów, ponieważ W. w podobnym anturażu pojawi się jeszcze, albowiem zakładał na siebie coś więcej jedynie do koszenia i do wyjazdów do miasta. Upał powodował, że raczej się mu nie dziwiłam.



I spojrzenie w przeciwpołożną



Różanka przyciąga obiektyw, więc jeszcze kilka fotek. Zapach unoszący się wokół naprawdę nieziemski. Szkoda, że przy wąchaniu pokrzywy znienacka rzucają się na człowieka i powodują wrażenia zgoła odmienne.







Dzień nie obfitował jakieś godne epopei wydarzenia, następnego poranka mięliśmy powitać ekipę fundamentalistów, którzy zapowiedzieli się na 8.00. Uznałam, że względne nieróbstwo powinno skłonić W. do zajęcia się montażem regałów gospodarczych, które w elementach czekały w sieni. W dniach następnych narwiemy się na roboty ogrodnicze i nie będziemy mieli siły, żeby jeszcze się bujać ze skręcaniem dech.
Wywlokłam zatem odpowiednie opakowanie, rozłożyłam elementy, a W. patrzył na mnie z wyrzutem. Wyciągnął jednak z samochodu znane już wszystkim narzędzie czyli wkrętarkę Tryton (sryton) i po obejrzeniu zestawu elementów przystąpił do wkręcania wkrętów śpiewając pieśń masową treści następującej:
Hej młody junaku
Smutek zwalcz i strach
Przecież na tym piachu już za kilka lat
Przebiegnie być może
Jasna, długa, prosta
Szeroka jak morze Trasa Łazienkowska
I z biegiem zepnie drugi brzeg
Na którym twój ojciec legł...

Na szczęście montaż był łatwy, choć na koniec czekała nas przykra niespodzianka: w komplecie dali za mało wkrętów. Nie mieliśmy żadnego substytutu i z mniejszym regałem trzeba było zaczekać do jutra, aż W. coś nabędzie.
Regał większy chciałam już wstawiać do sieni i ustawiać na nim cały badziew zawalający podłogę, ale W. namówił mnie, żeby surowe drewno sosnowe najpierw czymś pomalować. Tego czegoś też nie mieliśmy, więc regały do dnia następnego zastawiały 1/3 kuchni w oczekiwaniu na dalsze etapy prac.

Z powodu porannej pobudki byliśmy z lekka niedospani, zatem z ulgą wleźliśmy pod kołdry (choć W. posypiał sobie w ciągu dnia, a jakże!)

Ranek następnego dnia nastąpił około 4.00, bo to słońce mimo rolet wali nam prosto do sypialni. Pewnie po dłuższym pobycie przywyklibyśmy, ale jak człek wpada na trzy-cztery dni, to i piasek wywalany przez mrówkę z drążonego korytarza może zbudzić. Nie mówiąc o drących się ptakach i gdaczących kurach, które słychać teraz genialnie dzięki otwartym oknom.
A propos okien – letnia pora to niestety udręka rojów much wpadających do domu. W otworze wejściowym wisi stara firana spełniająca rolę moskitiery, jednak przez okna tabuny owadów włażą sobie na okrągło. Wleźć to, cholerka umieją, a wyleźć to już rzadko który!
Miskę kocią muszę przykrywać, bo zaraz pojawiają się tam ślady wskazujące na produkcję kolejnych ohydnie bzyczących pokoleń. Kicia wobec tego niezadowolona, bo musi informować o chęci konsumpcji i czekać na zdjęcie dechy z miski. Ona lubi pojadać sobie po troszku co jakiś czas i z tego powodu ja musiałam biegać i odkrywać oraz zakrywać stołówkę. Oczywiście kilkakrotnie zapomniałam zakryć i żarcie do wywalenia.
Trzeba będzie pomyśleć o moskitierach w oknach, bo żyć się nie daje.

Powodem mojej pobudki był również wielki ciężki pies, leżący w poprzek łóżka. Przy wyciąganiu nóg trafiłam najpierw na bezwładne cielsko, a potem na grubą pokrywę z piachu na prześcieradle. Kredka chodząc wielokrotnie po terenie piaszczystym wokół domu przyniosła nam do łóżka ilość materiału pozwalającą na zaaranżowanie średniej wielkości piaskownicy.
Wstałam wobec tego, wstawiłam wodę na kawę i wylazłam natykając się najpierw na tambylczy dwukot, czekający cierpliwie na śniadanie przed drzwiami. Obsłużyłam zwierzynę i poszłam się rozejrzeć.





Nad polami lekka mgła.





Pokręciłam się chwilę, weszłam do domu, gdzie W. jeszcze pochrapywał melodyjnie. Postanowiłam spróbować zdrzemnąć się jeszcze chwilkę. Obudziliśmy się w okolicach 7.00, ja głodna jak wilk, więc zjadłam sobie co nieco. Wiele nie było, bo dopiero w tym dniu można było zrobić jakieś konkretne zakupy.
W. wałkonił się w łóżku, czytając prasę do momentu kiedy zadzwonił telefon, w którym to zabrzmiała prośbą o spacyfikowanie psa, albowiem ekipa budowlana stoi przed bramą. W. wyskoczył spod kołdry, najwyraźniej niedowierzając, że fachowcy tacy punktualni jak nie przymierzając królowa angielska. Była bowiem 8.07

Nastąpiły rytuały powitania, przebierania oraz przygotowania frontu robót. Majster oraz W. udali się na teren przyszłej werandy i stali nad dziurą omawiając roboty wykonane oraz jeszcze planowane. Też postałam z nimi, słuchając o wydłubywaniu sakramenckich kamieni z fundamentów, kurzawkach, wywalaniu piachu z wykopu, a potem uznałam, że chyba czas wziąć się za moje ulubione zajęcie czyli odchwaszczanie pan zielony
W. zebrał informacje o koniecznych zakupach, zabrał listę sporządzoną przeze mnie i po nałożeniu przyodziewku udał się do Wisznic. Ja już gotowa do wymarszu w rabaty natknęłam się przy ganku na dwóch kolejnych dżentelmenów w strojach roboczych, który okazali się być panami z firmy od okien. W. umówił ich do wykonania poprawek przy drzwiach, które po zimie nie chciały się zamykać (wejściowe) lub otworzyć (frontowe dwuskrzydłowe) bez przyłożenia odpowiedniej siły.
Nastąpiła chwila zamieszania, panowie ustalili, gdzie kto pracuje i weszli obejrzeć drzwi. Ja zaproponowałam kawę dla wszystkich i zajęłam się jej przygotowaniem, ponieważ do propozycji odniesiono się entuzjastycznie, choć z lekkim zdziwieniem.
Panom od okien (i drzwi) wyłuszczyłam prośbę o wzięcie miary z okien i wykonanie moskitier. Panowie zatem udali się na pomiar, zręcznie przeskakując po wyboistym terenie. Zapisali sobie wszystko wraz z danymi i obiecali odezwać się niebawem z wyceną.
Następnie nieodwołalnie, wraz z motyka udałam się na angielską, aby od niej rozpocząć oczyszczanie z chwastów. Ziemia na szczęście zmiękła po deszczu i ryło się całkiem dobrze. Byliny już pokaźnych rozmiarów odróżniały się od pospolitego zielska i nie miałam już stracha, że wywalę coś cennego.
Słońce przypiekało, sprzęt rolniczy przejeżdżał od czasu do czasu drogą. Pan majster udzielał fachowych porad swoim pracownikom, którzy zajęli się ocieplaniem fundamentów ścian szczytowych, betoniara warczała. Co jakiś czas majster podchodził do mnie i zagajał rozmowę. Gawędziliśmy sobie o tym i owym, głównie o upadku wszystkiego i beznadziei ogólnej. Temat poprowadził w te stronę majster, ja się wpisałam w klimat wyłącznie „dla paddierżania razgawora”, ponieważ daleka byłam od nastrojów minorowych i czarnowidztwa.
Po kilkunastu minutach majster kończył rozmowę wytwornym: no, odpoczęła pani? To pracuj pani dalej. I oddalał się do swoich obowiązków. Tak minęły dwie czy trzy godziny przerywane pogawędkami, przy którejś rozmowie dołączyła do nas Bożenka za płotu. Tematy zmieniały się, bo majster przychodził z innym zagajeniem za każdym razem. Omówiliśmy zatem kwestie dotyczące spraw zawodowych, prywatnych (wiem sporo o karierze zawodowej każdej sztuki potomstwa majstra oraz o kosztach wyposażenia kuchni u jednej z córek: no powiedz pani, kuchnia za 50 tysięcy czy to nie przesada?), wspominek z czasów kombatanckich czyli burzliwej młodości majstra jako członka Polskiego Stronnictwa Ludowego i innych historii. Wypytywał mnie również o sprawy zawodowe i poniekąd prywatne, np. zamiłowanie do ogrodnictwa, które jaskrawo prezentowałam oraz o psa, np.: ile płacicie za fryzjera dla psa. No przyznam, że przy tym pytaniu zamurowało mnie. Powiedziałam, że Kredka do fryzjera nie chodzi. Na to majster: ale w Warszawie są takie zakłady fryzjerskie dla psów? No są – odpowiedziałam. Bo myślałem-na to majster-że ją strzyżecie. Wzruszyłam ramionami i tyle. A co ona owca, czy co? Wiadomo, że na wsi każde zwierzę musi nieść jakiś pożytek. Kredka zatem zdaniem majstra powinna dawać wełnę…? Potem skojarzyło mi się, że może zauważył wygolony bok po zabiegu i stąd to przypuszczenie, że jakiś awangardowy stylista zafundował Kredce asymetryczną „fryzurę” za ciężkie pieniądze.

W międzyczasie powrócił W. z zakupami i zaproponował luksusowy brunch w postaci cebularza i piwka.
Dopytaliśmy Bożenkę o kwestie zgłoszenia budowy werandy do stosownych władz lokalnych… rety, jak ja nie cierpię takich urzędowych dupereli…
Po posileniu się i odsapce wróciłam do odchwaszczania. W chwycił za kosę i rozpoczął ścinanie trawy na froncie, tudzież za płotem. Co jakiś czas się wkurzał na coś tam z żyłką, w końcu majster kazał mu pokazać sprzęt i robił mądra minę, ale potem stwierdził, że on używa Husqvarny. W. na to, że H. sprzedała się Chińczykom i robi g… Pogadali jeszcze chwilę o sprzęcie, a potem każdy zajął się swoim odcinkiem.
Rozpakowałam zakupy, obejrzałam nieufnie preparat do malowania regałów marki sadolin w kolorze, który producent określił jako „sosna pinia” i przeszłam ze sprzętem ryjącym na kolejne obszary angielskiej.
W. najpierw chciał się brać za obiad, ale ja się wymówiłam, bo głodu wcale nie odczuwałam, zatem postanowiliśmy poczekać do wieczora z konkretnym posiłkiem.
Teraz nastąpi seria zdjęć, bo jakoś nie miałam pomysłu gdzie je w tekście rozmieścić

Efekt pracy klasy robotniczej



oraz inteligencji pracującej











a oto pies pracujący



Koło 17.00 majstry zaczęli pakować się do wyjazdu, gawędzili przy tym z W. oraz ze mną, wystawiającymi regały przed dom do malowania.
Puszkę z malowidłem otworzyłam i kolor cieczy w puszcze nasunął mi znów (tak jak przy malowaniu domu kilka lat temu) skojarzenia z parwowirozą, względnie inną chorobą zakaźną, powodującą paskudne biegunki. No ale regały nie mają być reprezentacyjne tylko gospodarcze, więc machnęłam ręką. Majster chwile patrzył jak mieszam w puszce, maczam pędzel i maluję. Potem zapytał: a po co to pani brudzi? Nie ładniejsze takie jasne?
Z westchnieniem wyjaśniłam, że jaśnie pan W. sobie życzy mieć pomalowane, to maluję jak kazał, bo z domu wygna albo obiadu nie da. Majster mający trochę problem z okiełznaniem naszego poczucia humoru i rozszyfrowaniem, kiedy mówimy na serio, a kiedy „do joj”, popatrzył z szacunkiem na W. i pożegnał się z ukłonem oraz z zapowiedzią przybycia w dniu jutrzejszym. Cofnął się jeszcze i poprosił o zakup folii kubełkowej, która już się kończyła. W. mrugnął do mnie i powiedział głośno: a co ty tyle tej farby zużywasz! Już prawie pół puszki wyszło, a ty dopiero malować zaczęłaś. Kto to będzie płacił za następne? Wiesz, ile to kosztuje?
Majster otworzył oczy i patrzy na mnie z lekkim niepokojem. Ja już się dusiłam ze śmiechu, ale mówię kłótliwym tonem: a co Ty mi wyliczać będziesz! Stać mnie to sobie kupię drugą puszkę! Za swoje maluję, tak? A Ty do garów!

No trzeba było widzieć miny ekipy budowlanej! Dla tych bezcennych widoków bylibyśmy może kontynuowali dialog, ale parsknęliśmy śmiechem i majster jakby z ulgą dołączył do nas. Pomagierzy popatrzyli na nas jak na takich, co to opieka wykwalifikowanego psychiatry jest im bezwzględnie potrzebna i oddalili się do samochodu.
Wróciłam do malowania w zniżającym się, ale wciąż dopiekającym słońcu (potem poczuły to moje ramiona i kark). Pomalowałam dwukrotnie, ale trochę mi nie szło, bo preparat nie miał tendencji do wnikania w drewno, tylko do rozmazywania się po powierzchni.
Następnie pozostawiłam meble do wyschnięcia. W. powróciwszy z warzywnika z naręczem różnorakiej zieleniny ocenił, że kolor na meblu jest całkiem do rzeczy, a i sam mebel zyskał na wyglądzie.
Postanowiliśmy coś przekąsić, choć zrobił się już wieczór. Ja odszorowałam się pod prysznicem, wyciągnęłam piwko i rozpaliłam węgiel w grillu. W. zaserwował rybkę oraz ziemniaki pieczone w folii wraz z sałatą sosem jogurtowym.
Po wyrównaniu strat energetycznych miałam tylko tyle sił, żeby doczłapać do łóżka. W. udawał, że coś czyta na kanapie, ale zachrapał jeszcze szybciej niż ja. Zmywanie postanowiłam odłożyć na bliżej nieokreśloną przyszłość.
Obudziłam się przywalona psem około 6.00 dnia następnego, o którym opowiem w c.d., co to zazwyczaj, a więc i tym razem n.





  PRZEJDŹ NA FORUM