Wsi spokojna, wsi wesoła, czyli c.d.n. w czwartą rocznicę wiejskich przygód W. i Z.
Kochani, już jestem i zaraz coś skrobnę.
Weekend majowy to tradycyjnie okazja do kolejnego wypadu na wiochę, w tym roku jeden dzień urlopu dawał 4 dni wolnego. Prognozy pogody wyczytane w necie przez kolegę z pracy spowodowały, że mina mi nieco zrzedła (deszcz-chmury-deszcz), ale uznałam, że przynajmniej się wyśpię.
W. zarządził wyjazd w sobotę rankiem, co było mi jak najbardziej na rękę. Mogłam spokojnie spakować graty, ogarnąć dom przed wyjazdem. No i nie tkwiliśmy w koszmarnych korkach na wyjeździe z miasta.
Zatem budzik zadzwonił o 4.00, zwlokłam się z trudem i rozpoczęłam przygotowania do odjazdu. W. nawet śniadanie zjadł, ja jakoś odsunęłam od siebie tę myśl, bo pora była jak dla mnie kompletnie nie spożywcza.
Koniec końców już o 5.20 wyruszaliśmy spod domu wraz ze zwierzyńcem (Kredka w swym gustownym kaftanie) oraz z mini arboretum na pace samochodu.
Fajnie jest jechać wczesnym rankiem z niedowierzaniem patrząc na puste ulice, które normalnie (czytaj: w porze mojej podróży do i z pracuni) zapchane są samochodami.
Po drodze zjadłam sobie zapakowane przezornie przez W. jajka na twardo (żelazny element zestawu podróżnego) wraz z chlebem z masłem. Specjalnych postojów nie robiliśmy, ponieważ na 9.00 zapowiedział się pan majster fundamentalny. Drobne zakupy zrobiliśmy w Groszku w Rossoszu. Im bliżej jednak byliśmy celu tym paskudniejszą pogodę oglądaliśmy za oknami.
Wjechaliśmy wreszcie w naszą bramę, dookoła zieloność i padający deszcz czyli rozpoczynamy cz. I sprawozdania.
Ja z powodu chłodu w domu rozpaliłam w piecu kuchennym oraz pokojowym, choć W. twierdził, że kuchnia wystarczy.
Herbatka i pod kołdrę. Chciałam sobie trochę pospać, ale za minut kilka przyjechał pan majster z pomocnikiem i zaczęli się kręcić wokół domu razem z W. Na jakieś poważne roboty nie było szans z uwagi na pogodę, ale dłubnąć coś należało w myśl zabobonu W., że wszelką robotę zaczyna się albo w sobotę (była sobota) albo we środę.
Po jakimś czasie W. wszedł do domu i rzucił mi pytanie, jakiej długości chcę mieć frontową werandę, bo trzeba już majstrowi podać i zaznaczyć jak mają kopać fundamenty. Wytrzeszczyłam oczy i powiedziałam, że to chyba można było wcześniej ustalić. Skąd ja mogę wiedzieć teraz jaka ma być długa i szeroka, poza tym, że ma się zmieścić między oknem sypialni i mrówczanego i jeszcze miejsce dla okiennicy powinno być.
Wreszcie używając niekonwencjonalnej metody pomiarowej czyli rozstawiania rąk, przy użyciu punktu odniesienia w postaci kanapy z salono-jadalni ustaliliśmy, że 3 m od ściany domu to maks, żeby nie zrobić jakiejś kobyły, która zaburzy proporcje domu.
Po wyjeździe fachowców W. rozładował samochód i pojechał po zakupy spożywcze oraz w celu zamówienia piachu i cementu. Ja się jeszcze powylegiwałam w łóżku, ale widząc, że deszcz przestał padać wylazłam w celu rozejrzenia się.



Trawa do koszenia, choć miejscami trawę zastąpił mlecz. Tym bardziej trzeba kosić.







Pod oborą zakwitła druga z tawuł







Koty tambylcze już się pokazały, więc poszłam po puszki, których żelazny zapas mamy w kredensie.



Przy okazji obejrzałam sobie dziurę wykopana symbolicznie pod chatką. Z wstępnych oględzin wynikało to, co zawsze podejrzewałam: nasz dom nie ma fundamentów, bo tym mianem nie można chyba nazwać 60 cm ceglanej podmurówki zanurzonej w ziemi na 20 cm... Cud, że chałupa nie spłynęła z jakimś porządniejszym deszczem czy z roztopami.



Widać, że podmurówka pęka w kilku miejscach... No, interwencja jest konieczna.

Chwasty w postaci perzu i mleczu, ale nie tylko znów podniosły łby, więc chcąc nie chcąc wygrzebałam ze skrzynki narzędziowej dziabkę i łopatkę i zaczęłam wydłubywać co większe okazy z rabat przed domem. Jednocześnie myślałam sobie jak to będzie fajnie, gdy już prace ziemne będą zakończone i będzie można wreszcie uporządkować teren wokół domu. Trochę ze strachem myślałam także, jak te prace ziemne będą przebiegały, czy jakieś poważniejsze dewastacje nas czekają. Zwłaszcza, że wszystko będzie się odbywało pod naszą nieobecność.
Wydłubałam górę chwastów, ilość gigantycznych mleczy powaliłaby na zawał każdego królika. Zresztą W. też stwierdził rano, że przy takiej ilości darmowej paszy zielonej należałoby w zasadzie sprawić sobie króliki. Popukałam się wówczas w głowę międzynarodowym gestem sugerując, że króliki to mu się zaległy pod czapeczką.
W. powrócił, oznajmił że materiałów budowlanych nie kupił, bo w magazynie najbliżej nas nie mają samochodu z HDSem i trzeba samemu rozładowywać. Następnie zabrał się za gotowanie zupy ogórkowej, bo taką sobie zamówiłam.

W przerwie odchwaszczania poszłam sobie w stronę stodoły obejrzeć, co z nasadzeniami z poprzedniego pobytu.
Morelka żyje i ma się dobrze



Niestety przymrozek trzepnął robinię Małgorzaty, ale może da radę.

Oto grupa drzew, która W. uważa za ósmy cud świata



Widok za tylną bramą na nasze pole użytkowane obecnie przez Bożenkę



Czeremchy kwitną bosko



Na drodze do stodoły jest takie miejsce, gdzie nie rośnie trawa. Zastanawiałam się, czy tam jest coś zakopane, jakieś radioaktywne odpady czy co. W tym roku obsiał się tam bratek polny



Wróciłam pod oborę. Oto kalina koralowa, której nazwy odmiany nie znam, ale podoba mi się ten oryginalny kolor liści.



Przy ścianie szczytowej w grupie krzewów, które pokażę w kolejnych częściach, rośnie kruszyna o strzępiastych liściach



Znów trochę pielenia bez specjalnej systematyczności w doborze rabat. Jak mi wlezie w oko jakiś zuchwały chwast to zaczynam w tym miejscu i metodą Pinkertona poruszam się po okręgu wyrywając inne gadziny stopniowo wydłużając promień skrętu.

Wiatr nieprzyjemny, ale nie padało. Rozprostowując grzbiet przeszłam na front. Widok zza bramy wjazdowej



A to oczywiście duma W. czyli warzywnik. Tu także wrócimy w kolejnych częściach.



W Albiczukowskim niektóre mlecze zaatakowała straszna choroba -roundupoza wesoły Oto efekt smarowania ich żelowym produktem firmy Monsanto dwa tygodnie wcześniej.



Teraz angielska i przyległości. Ogólnie nieźle, tulipany zakwitły, ale chwasty też się wybiły. Tu pojawiły się jako dodatek do zestawu podstawowego siewki łopianu.Podłubałam przy nich łopatką starając się wyciągnąć je w całości, co nie zawsze mi się udawało.





Pięknie przyjęła się posadzona jesienią kolejna kalina. Niewielkich rozmiarów, ale kwiatów będzie sporo.



No i wychodzimy z drugiej strony domu



Uznałam, że pielenia mam dość na dzień dzisiejszy. W. zawołał mnie na zupkę, po której zjedzeniu poczułam senność, którą przemogłam na tyle, żeby jeszcze spłukać się pod prysznicem. Potem wlazłam znów pod kołdrę, a W. ubrał się w strój roboczy i poszedł kosić trawę. Słowa na "k" znaczyły w czasoprzestrzeni chwile, kiedy zrywała mu się żyłka, ale zdołał wykosić najbliższe otoczenie domu oraz drogę dojazdową. Dokończyć postanowił w następnych dniach. Słońce niestety nie pokazało się ani na chwilę, ale prognozy w Radiu Lublin były ostrożnie optymistyczne. Czy się sprawdziły i co z tego wynikło dla mieszkańców gminy Sosnówka przeczytacie w kolejnej części relacji czyli w tradycyjnym c.d., który już się szykuje, a więc n.



  PRZEJDŹ NA FORUM