Wsi spokojna, wsi wesoła, czyli c.d.n. w czwartą rocznicę wiejskich przygód W. i Z.
Ostróżki w miejskim były bardzo krótkowieczne z uwagi na permanentnego mączniaka. Zatem zaprzestałam ich uprawy. W wiejskim mają się dobrze pod względem zdrowotnym, ale jednak po kilku latach maleją albo po prostu już się nie pokazują.
Wysiewać nie próbowałam, poza taką jednoroczną.

Cz. II czyli niedzielny poranek rozpoczął się dość paskudną pogodą. Chmury zasnuły niebo, a deszczyk popadywał sobie z przerwami. Otworzyłam oko i spojrzałam na wyświetlacz mojego „telefonu macanego” zwanego smartfonem i z pewnym niepokojem przeczytałam wyświetlający się komunikat w formie krótkiej wiadomości tekstowej. Komunikat zaczynał się od słów: WITAJ NA BIAŁORUSI! Po tych krzepiących słowach następował ciąg danych wskazujących na koszty rozmów oraz sms-ów wysyłanych i odbieranych. Promocja to raczej nie była…
Rozejrzałam się wokół i stwierdziłam, że jednak dalej jestem w Polsce, choć zastanowiłam się, czy wyżej wspomnianej wiadomości nie należy traktować jako jakiegoś proroctwa zmieszany
W. jakoś niemrawo się wygrzebywał z łóżka, ja też póki co energią nie tryskałam, jeszcze regenerując się po piątkowych atrakcjach (na szczęście nikt z Was piszących posty tym razem nie napisał, że czytając moje opowiadanie czuł się jakby był tam z nami bardzo szczęśliwy)
Mimo umiarkowanego entuzjazmu mieliśmy plany ogrodowe, które trzeba było zrealizować, zatem po śniadaniu wylazłam na zewnątrz obejrzeć sobie świat.





Mirabelki w stanie początkowego kwitnienia



Modrzew u SN wypuścił zieloniutkie pędzelki



Poszłam za oborę i stojąc przy płocie nasłuchiwałam krzyku żurawi. Tym razem miałam nadzieję, że je wreszcie zobaczę, choć one blisko zabudowań raczej nie podchodzą. Pobiegłam po teleobiektyw i przy jego pomocy zdążyłam namierzyć małą grupkę zrywająca się do lotu.



Został tylko bociek na posterunku



Wyłażą nieliczne jeszcze lilie



Sesleria zakwitła



Na angielskiej jeszcze łysawo, ale byliny pokazują się już znacznie wyraźniej, wiec liczę na bujność w okresie letnim. No i żeby jednak padało, bo po kolejnym sezonie pustynnym trzeba będzie się na sukulenty przerzucić!





W. ukazał się w drzwiach uzbrojony w widły. Oznajmił że idzie dalej ryć w warzywniku.
Warzywnik chyba docelowo jednak zostanie tu, gdzie został założony, czyli od frontu, na prawo od Albiczukowskiego. Chociaż ja naciskałam, żeby był tu:



Z podniesionymi odeskowanymi rabatami i brukowanymi cegłą ścieżkami. Ziemia tu czarna i zasobna w stary obornik. Teraz nieco przywalona jakimiś betonowymi elementami zarośniętymi trawą i pokrzywami nie wiadomo czego, może starożytnego miasta. Ale moim zdanie świetna lokalizacja.
W. uznał jednak, że miejsce wybrane pierwotnie jest świetne, od frontu to bardzo dobrze, albowiem to nie żaden tam zwykły warzywnik, a elegancki jardin potager o walorach nie tylko spożywczych ale i ozdobnych. Pomna tej dżungli chwastów jaka wyrasta podczas każdej naszej nieobecności na grządkach warzywnych, odniosłam się sceptycznie do pomysłu, ale jak się domyślacie, moje podanie zostało odrzucone. Choć pomysł rabat podniesionych nie został całkowicie skreślony.
Na razie warzywnik wyglądał tak:





Krzewy jagody kamczackiej posadzone jako żywopłot wokół grządek warzywnych zaczynały kwitnąć. Mam nadzieję, że zakwitnie kilka w jednym czasie jako zapylacze.







Zakwitł również dereń jadalny posadzony jesienią ubiegłego roku. Uniknął klęski suszy i wygląda całkiem fajnie. Zimę bez problemu przetrwała pigwa. Może w tym roku zakwitnie.





Do kwitnienia szykują się także świdośliwy, których mamy trzy odmiany.



W. tyrał na zagonie, znaczy pardon, w potager, a ja postanowiłam także zająć się pracami w terenie, a konkretnie zamierzałam oczyścić rabaty przyoborowe. Krzewy tam rosnące zostały przycięte wczesna wiosną. Pomimo warstwy zrębek cudownie rozrosła się jasnota, zaczął panoszyć się perz no i oczywiście dorodne mlecze, czyli wiejski zestaw podstawowy. Z motyką ruszyłam zatem najpierw na większe kępy wyciągając dosłownie całe kłębowiska kłączy. Wydłubywałam je w miarę starannie mając nadzieję na dłuższe utrzymanie efektu. Saperką pomagałam sobie przy wyciąganiu łopianów, które niby małe, ale korzeń sięga chyba do środka Ziemi… Oczyściłam w ten sposób dwie środkowe rabaty uwalniając od chwastów kilka karłowatych berberysów, ostrogowca, dwa czy trzy liliowce, tojeść i cztery przetrwałe ostróżki. Dotarłam także do dwóch powojników posadzonych przez W. przy samej ścianie obory, co spowodowało, że kompletnie ich nie było widać zza wielkich krzewów krzewuszek i pęcherznic. Rosły siłą woli, ale wyglądały nędznie, a o kwiatach w ogóle mowy nie było.
Zawnioskowałam, że należy je przesadzić, bo tam gdzie są pożytku z nich żadnego nie ma. W. oczywiście szyderczo zapytał, gdzie niby mają one według mnie rosnąć. Pokazałam paluchem kilka placówek, ale zawsze był jakiś problem: a to za sucho, a to za ciemno, a to nie pasująco do koncepcji. Wreszcie stwierdziłam, że niech sobie rosną tutaj, tylko przenieśmy je dalej od ściany. Zresztą miejsca się zrobiło sporo, więc w rezultacie W. utyskując na moje pomysły racjonalizatorskie wydłubał powojnik Rosea oraz Gravette Beauty i posadził w bardziej reprezentacyjnym miejscu. Do nich dołączyły dwa przywiezione z Wawy to jest: Polish Spirit zwany Denaturą (Małgoś – przyjęło się !) oraz Julka Correvon. Trzeba będzie chyba porobić jakieś powojnikowe łuki triumfalne nad wejściami do obory!
W ogólności powojniki przezimowały całkiem dobrze



z wyjątkiem jednego, którego nazwy nie pamiętam.
Rabaty po oczyszczeniu.








Z odrazą patrzyłam na stare linoleum położone na drodze do jednego z wejść oborowych oraz fragmenty poszarpanej folii na drugim. W. zadecydował, że trzeba będzie te wejścia ogarnąć w najbliższym terminie, a ja znów sobie je wizualizowałam pięknie wybrukowane czerwoną cegłą… No, ale do tego trzeba mieć cegłę. I brukarza wesoły
Odsapnęłam chwilkę oglądając sobie jeszcze angielską i przyległości. Wylazło tam takie coś, ciekawe co to takiego:



W Albiczukowskim zakwitła szachownica cesarska, ale tak jakoś dziwacznie…



Żonkile jakoś nie zasmakowały działającym na tym terenie podziemnym organizacjom przestępczym tropionym przez Kredkę-Elliota Nessa w futrze : D.



Nad polem przeleciał pterodaktyl podający się za bociana



Wypiliśmy po herbatce i W. zabrał się za sadzenie przytransportowanych roślin czyli robinii Małgorzaty oraz dwóch lilaków : hiacyntowego i zwisło kwiatowego. Mieliśmy też sadzonkę hortensji Hayes Starburst, która jakoś mi podejrzanie wyglądała.



Jakoś się nie mogłam dopatrzeć życia w tych badylkach za 35 złociszów. Pani w dziale reklamacji kazała posadzić i czekać do 15 maja. Ciekawe, czy potem reklamacje uwzględnią jakby co...

Okazało się, że W. zakupił jeszcze kilka wierzb piennych w lokalnej szkółce. Po wydziabaniu dołów w trudnym terenie…



i posadzeniu kolejnego egzemplarza wzywał mnie głośnym EEEEE! I wtedy ja uczepiona do końcówki węża lazłam wlokąc rzeczony wąż w ten kąt ogrodu i podlewałam roślinę. Przy okazji podlałam część róż resztką nawozu, jakim pozostał z ubiegłego roku.
Wierzby wyglądają tak:









Ta bez nazwy





Różnią się dość znacznie od popularnej Iwy, mają drobniejsze bazie i inny pokrój korony. Zobaczymy, czy dadzą radę u nas.
W. ruszył jeszcze do sadu z opryskiem Miedzianem (Promanal z dnia poprzedniego chyba spłynął z nocnym deszczem niestety), którym potraktował także róże, a ja powoli zaczęłam ogarniać dom przed wyjazdem. Tym razem uznałam, że dywanowi w sypialni należy się porządny łomot. Wywaliłam go na trzepak, a sypialnię zamiotłam, umyłam podłogę i zwinęłam do prania pościel usmarowaną przez psa.
Pomieszczenie wietrzyło się, a Kicia prowadziła obserwacje ogrodu frontowego:



Chwilowo zrobiło się jakby nieco jaśniej, więc zrobiłam jeszcze powtórkę fotek sasanek.





W. powrócił i wspólnie zasiedliśmy do obiadu. I jak zawsze, po czynnościach porządkowych, zapakowaniu gratów oraz wora ze śmieciami ruszyliśmy do domu. Czyli: do następnego razu!



  PRZEJDŹ NA FORUM