Wsi spokojna, wsi wesoła, czyli c.d.n. w czwartą rocznicę wiejskich przygód W. i Z.
Misiu, Kasiu no to jedziemy wesoły

cz. I rozpocznę w sposób mało elegancki, ale co zrobić.
W piątek po południu W. odebrał mnie z Białej w stanie kompletnego załamania pokarmowego. W szczegóły wchodzić nie będę, ale wyglądałam i zachowywałam się tak, że W. zatrzymywał się po drodze trzy razy (a i tak raz nie zdążyłam) prawdopodobnie łamiąc jakieś przepisy, a konkluzją było, że chyba mnie do szpitala zawiezie. Jakoś go od tego szpitala odwiodłam mówiąc, że jak do rana mi nie przejdzie, to pojedziemy. Generalnie rozpaczliwie pragnęłam opuścić samochód podskakujący na koleinach i powodujący spotęgowanie objawów.I podróż gdziekolwiek, nawet tam, gdzie teoretycznie powinni mi ulżyć w cierpieniach była ostatnią rzeczą, na jaką miałam ochotę.

Jeśli ktoś z was cierpiał kiedyś na chorobę lokomocyjną to proszę sobie to przemnożyć przez jakieś siedem tysięcy i może tym sposobem wyobrazicie sobie mój stan zmieszany
O dziwo (choć podobno mówi się: o szanowna pani bardzo szczęśliwy) na widok stadka bocianów na polu „martwą podniosłam powiekę” i wychrypiałam „przyleciały…”
W domu wpełzłam pod kołdrę, ponieważ było mi straszliwie zimno. W. troskliwie ustawił mi miskę obok, a ja usiłowałam zapomnieć o sztormie w żołądku. Za młodych lat czytałam książki przygodowe, w tym serię Artura Ransome’a o Jaskółkach i Amazonkach – żeglujących angielskich dzieciakach. Cudowne książki, choć akcja dzieje się w Anglii w czasach wiktoriańskich, to czytałam je po wielokroć. W trzeciej części pt. „Wyspa Krabów”, gdzie młodzi bohaterowie wyruszają na prawdziwy rejs, na pokład trafia do nich w wyniku splotu różnych zdarzeń nastolatek zwany Rudzielcem, będący chłopcem pokładowym na statku pirackim. I on to proponuje następujące rozwiązanie na chorobę morską: należy wziąć kawałek bekonu, obwiązać go sznurkiem, następnie połknąć go w całości trzymając drugi koniec sznurka w palcach. Potem trzeba pociągać za koniec sznurka, żeby ten bekon w żołądku się majtał… No, nawet teraz mam lekkie problemy wyobrażając sobie ten zabieg bardzo szczęśliwy

W. prawie przemocą napoił mnie lurowata kawą zbożową i miętą, co miało mieć zbawienny wpływ na szaleństwo trzewi, które bardzo pragnęły wyleźć na światło dzienne. Generalnie wybór padł na w/w płyny, bo nic poza alkoholem w różnych stężeniach w domu nie było.
Na szczęście udało mi się zasnąć i w nocy obudziłam się już z pewną ulgą. Rano było już znacznie lepiej i nawet zjadłam kawałek suchej bułki. Z łóżka jednak nie wylazłam do południa.
W. udał się po zakupy przewidując, że muszę zachować ścisła dietę przez jakiś czas, a więc delikatny krupnik na rosole z kury będzie daniem obiadowym. Wrócił m.in. z chałką, której wieki nie jadłam i którą pożarłabym w całości, bo apetyt mi znienacka wrócił. W. wydzielał mi po kawałku, słusznie zapewne twierdząc, że nadmierne obciążenie żołądka po takim zatruciu jest nie wskazane. Zjadłam jajo na miękko i jakoś się przyjęło.

Po południu postanowiłam jednak wykazać jakąś aktywność. Ubrałam się i wylazłam na zewnątrz z postanowieniem, że przytnę róże, bo jeśli zostawię to W., to on wychlasta wszystkie na 10 cm. Na dworze pogoda kiepska: pochmurno i zimno. Siły jeszcze mi nie wróciły, więc najpierw się rozejrzałam.

Hiacynty zakwitły, podobnie forsycja w kilku miejscach. W. twierdzi, że każda to inna odmiana, ja różnic nie widzę. Jedna na pewno ma żółto obrzeżone liście, których jeszcze nie widać, ale co do kwiatów to tylko subtelne kolekcjonerskie oko coś by wychwyciło.





















Sasanki w trzech kolorach mają się dobrze.







Rabaty przy wejściu powoli nabierają kolorów.



Hortensje przywiezione w ubiegłym roku ze sklepu, który odwiedziliśmy po drodze na zlot sierpniowy





W. nastawił rosół i udał się do warzywnika kontynuować przekopywanie gruntu i formowanie rabat. Ja z sekatorem skierowałam się na różankę.
No nie była to fajna zima dla róż, co już wiele za Was zauważyło. Excelsa w ubiegłym roku bardzo się rozrosła, wypuściła kilka długachnych pędów latem, niestety nie zdrewniały i wszystkie były do usunięcia. Po zabiegu wyglądała nieciekawie. Niby na kilku gałązkach były żywe pączki, ale co z niej będzie, to dopiero czas pokaże.
Uratowane ze śmietnika i pięknie kwitnące ostatniego lata Queen Elisabeth, Haendel oraz muzycy od Ewy: Mozart i Paganini – czarne.
Nawet odporna Marguerite Hilling wymagała wycięcia prawie wszystkich pędów! No żesz…!
Natomiast np. Lykkefund, Fruhlingsgold – świeżuteńkie od góry do dołu.



Ritausmy, Stanwell Perpetual, Gipsy Boy i Tuscany w porządku. Reszta też jak cię mogę.

Po wstępnym wychlastaniu



Po wychlastaniu i usunięciu mleczy i perzu wrastającego niestety między krzewy. Na kolanach znów wyciągałam z godzinę te sznurki...
Przy okazji zauważyłam, że towarzyszące różom ostróżki tez podziękowały za współpracę... o losie!



Choć That’s Jazz na angielskiej wygląda tak… A była już taka duża.



Ogarnęłam różanki zgrabiłam wycięte badyle na kupę.

Przeszłam się jeszcze wzdłuż płotu od SN, gdzie większość aktinidii padła niestety, ale to jeszcze latem ubiegłego roku z braku wody. Pink Grootendorst tez chyba fajtnął. Reszta jakoś się trzyma.

Zaczęło kropić. W.ogłosił, że czas na obiad i z pewną obawą zaserwował mi brejkę z kaszy jaglanej w rosole. Wyglądało to może słabo, ale w smaku było całkiem niezłe. Zjadłam miseczkę tego specjału i uznałam, że pogoda raczej nie pozwala na kontynuowanie prac ogrodniczych. Poza tym nie ma co się forsować po chorobie. Wykąpałam się i zagłębiłam w lekturę. Deszcz rozpadał się na dobre, ale nie narzekałam, bo wciąż mam przed oczami ogród w sepii, czyli widoki z pobytu sierpniowego podczas klęski suszy.
Obudziłam się około północy, W. też otworzył oko, a deszcz szumiał uderzając o dach… uwielbiam zasypiać w czasie ulewy. Będąc pod dachem, rzecz jasna wesoły

Niedzielny c.d. oczywiście n.


  PRZEJDŹ NA FORUM