Wsi spokojna, wsi wesoła, czyli c.d.n. w czwartą rocznicę wiejskich przygód W. i Z.
Ewo, Moniś, Janeczko, Lusiu, i wszyscy kochani odwiedzający. Kończę relację z pobytu przedświątecznego, bo chronologię trza zachować, a tu kolejny odcinek do opisania.

Poranek rozpoczynający cz. III relacji wstał mokry od deszczu. O, proszę, niektórzy od rana wkurzeni na pogodę.
Patrzę w lewo: pada. Patrzę w prawo: mży… do kitu z taką wiosną!







Liczę jednak, że jednak uda się dokończyć najważniejsze prace i że W. wreszcie nie będzie się zajmował li tylko lansowaniem swojego wizerunku drwaloseksualnego (w głębokiej opozycji do metroseksualnego) maniaka siekiery.
Po śniadaniu z nowym przypływem sił, konstatując, że póki co (to wyrażenie to podobno rusycyzm) przestało padać, ruszyłam przesadzać Lykkefund. Z różanki miała wywędrować pod słup energetyczno-latarniany w prawym roku ogrodu frontowego. Słup ma stanowić podporę godną potwora. Przekopałam się przez grubą warstwę zrębek i zaczęłam ryć wokół bryły korzeniowej, odgarniając sobie z twarzy i włosów kolczaste pędy Lykke oraz sąsiedniej Super Dorothy. Okazało się, że bryły raczej nie ma - są dwa-trzy grube korzenie i niewiele tych drobnych. Część uległa przecięciu, ale mam nadzieję, że krzew się zregeneruje. Wydłubałam solidny dół pod słupem, przycięłam pędy i posadziłam obficie podlewając i ściółkując zrębkami wokół. Teraz będzie się ścigać z okolicznymi pokrzywami…



W. wychynął tymczasem z domu i zdążył mnie opiórkować, że ja sama te różę wykopałam, zamiast jemu zlecić. Odpowiedziałam,że różę to sobie mogę przesadzać sama, ale tej wielkiej tui, co to ją przywiózł, to nawet z podłoża nie ruszę. Poza tym czeka jeszcze fafnaście drzew do przycięcia, więc lepiej żeby zajął się swoim odcinkiem robót. Rzut oka na narzędzie pracy stojące tak od wczoraj



Prace zatem ruszyły na dwóch frontach. Ja postanowiłam jeszcze wyzrębkować opielone liliowce w Albiczukowskim. Przytachałam 4 wiadra zrębek z mikrego już stosiku pod spichrzem i wysypałam wokół każdej roślinki wierząc, że to może jakoś opóźni wzrost chwastów…



Poprawiłam co nieco ściółkę przy jagodach kamczackich i rozejrzałam się, co by tu jeszcze… Przypomniałam sobie o pseudo-rabatce za różanką, na której w ubiegłym roku W. posadził mix roślin różnych. W przewadze były przyniesione z lasu ostróżki, które okazały się być tojadami. Do tego dwa powojniki wielkokwiatowe: Jan Paweł II i President. Do kompletu doszły dwa rzędy cebuli dymki…
Wszystko to najpierw solidnie podeschło w czasie pamiętnej suszy łońskiego roku. Choć President dał jeszcze dwa piękne kwiaty. JPII wcale nie kwitł. Potem zarosło perzem i trawami różnymi z domieszką koniczyny, tworząc kożuch na trzy palce gruby. I teraz właśnie byłam w stanie umysłu pozwalającym na podjęcie próby wypielenia tego nieregularnego poletka.
Dziabanie trójzębnym babopiełaczem było skuteczne, ale nieuwaga powodowała uszkodzenia delikatnych tojadów, które mimo niesprzyjających warunków ładnie wylazły z ziemi ciesząc oczy świeżą zielenią liści. Obydwa powojniki żywe, ale każdy trochę inaczej: President odbija od szyi korzeniowej – pędy zeszłoroczne zdechłe. JPII natomiast puszcza pąki na pędach zeszłorocznych. Po jakich 45 minutach wydrapałam większość chwastów. Następnie tradycyjnie wyzrębkowałam odzyskane terytorium.



W . w tym czasie wyrył dół pod tuję. Obecnie ma ona miejscówkę pomiędzy mirabelką, czeremchą i płożącą jabłonią przy płocie od Bożenki. Płożącą, bo pień główny drzewa leży na ziemi, ale podobno jabłoń ta rodziła jakieś wspaniałe owoce, więc na razie nie wycinamy, bo drzewo żyje.
Ja obejrzałam po raz kolejny róże i mam ogromne obawy co do kilku z nich. Queen Elisabeth padła, jak sądzę. Podobnie domniemany Haendel. That’s Jazz jeszcze może rokuje



Powojnik Sweet Summer Love natomiast rokuje wcale nieźle



Przeszłam się w okolice rabaty żurawkowo-goździkowej, ale uznałam, że nie będę się zarzynać i ogarnę ją następnym razem. Bardzo mi się podoba reaktywacja tambylczych goździków brodatych, których kępy pojawiają się spontanicznie w miejscach oczyszczonych z grubszych chwastów. Kwitną pięknie i ładnie się rozsiewają. Zatem mamy odzyskowe goździki, irysy i narcyzy.



W. skończywszy z tują przyciął radykalnie część krzewów pod oborą. Następnie zajął się sadem produkując wielkie ilości patyczków do wyzbierania i wywaleniu na stos, który został niebawem podpalony.





Ten stos czeka na wysuszenie i spożytkowanie jako drewna opałowego. Jeszcze urośnie, bo część drewna jeszcze nie porąbana.



Wiedziona ciekawością odkrywcy obeszłam część terenu praktycznie nietkniętą ręką ogrodnika. Oto historyczny kibelek, z którego korzystaliśmy, na szczęście krótko, zanim nie zamontowaliśmy sedesika w naszej łazience. Jak już kiedyś wspominałam, wycieczki w to urocze miejsce po ciemku albo zimą sprawiały, że się w zasadzie odechciewało.



W krzakach kolejna porcja dachówek cementowych obrośnięta dekoracyjnie mchem



Sad w trakcie prac pielęgnacyjnych









Przedstawiciele fauny rodzimej i obcej





A co tam panie, w perspektywie?







Kredka znalazła sobie nowe hobby: zagania wiewiórę na drzewo i potem pod nim siedzi, uważając, że przecież jak wlazła, to musi zejść, koniecznie na ziemię lol



Wyzbierałam ile się dało patyków obciętych z drzew owocowych, spora wiązkę długich i prostych wykorzystałam do zaznaczenia miejsc, których deptać nie należy, bo tam coś rośnie, choć nie widać na razie. Na koniec jeszcze pochyliłam się nad rabatami przy wejściu, stosując strategie sukcesywnego wydłubywania perzu i mleczy tak przechodząc mimo. Tym sposobem się nie umorduję, a rabaty coraz lepiej oczyszczone.



Kupa suchego badziewia i gałązek słabo się paliła. W. czynił jakieś rozpaczliwe ruchy, żeby rozniecić ogień, ale z powodu padającego z przerwami deszczu jakoś mu nie szło. Rozciągnął zatem wąż do podlewania i solidnie nawodnił wszystkie nowo posadzone rośliny.
Ja się zabrałam za pakowanie i sprzątanie przedwyjazdowe z przyjemnością myśląc o tym, że już za kolejne kilka dni tu wrócimy. A więc – do następnego razu! Już wkrótce!







A, przypomniało mi się: w Radiu Lublin podczas pakowania słuchałam świetnego reportażu o poszukiwaniach pewniej dziewczyny z Kurowa, Żydówki, która wyszła za mąż za Polaka, prawdopodobnie aby ocalić życie. A wszystko zaczęło się od pewnej fotografii młodej kobiety w trumnie z podpisem na odwrocie: Małka Najmark córka Mosze, zmarła w Polsce 29 września 1945 roku. ...
Dziennikarze sklejali historię Małki z jakichś drobinek, które zachowały się w nielicznej dokumentacji i pamięci ludzi.

Jak ktoś chce, to można posłuchać tutaj, klikając na strzałkę przy informacji "Posłuchaj reportażu"

http://moje.radio.lublin.pl/21-03-2016-historia-bez-patyny-reportaz-mariusza-kaminskiego-malka.html


  PRZEJDŹ NA FORUM