Wsi spokojna, wsi wesoła, czyli c.d.n. w czwartą rocznicę wiejskich przygód W. i Z.
Misiu no to chlup na rozgrzewkę po maluchu i jedziemy dalej, co? wesoły

W niedzielę czyli w cz.II relacji obudziliśmy się nieco później. Pogoda była niestety taka sobie, wyglądało jakby deszcz miał pokrzyżować wszelkie plany ogrodowe. Póki co jednak zdecydowałam się kontynuować rozpoczęte porządki, choć sprawność miałam nieco ograniczoną po wysiłkach dnia poprzedniego. Mogłam się jednak ruszać, co już jest sukcesem jak dla mnie bardzo szczęśliwy
W. uznał, że tak jak wczoraj będzie sobie rąbał drewno, ponieważ - tu cytuję: „Sprawia mu to przyjemność”. Szlag mnie lekki trafił, bo myślałam, że mi pomoże, ale skoro nie, no to trudno. Zostawiłam go zagrzebanego w pościel, Kicia zajęła moją miejscówkę, bo co się ma marnować wygrzana poducha zmieszany



Sama zabrałam się za coś, czego nie cierpię, ale sukcesywnie trzeba tę czarną robotę odwalić. Otóż obrzeża rabat, jako niczym specjalnym nie zabezpieczone, poza kawałkami listew i starymi cegłami, są wrotami, przez które włazi perz. Zatem po każdym roku kontury rabat tracą wyrazistość, trawsko włazi pomiędzy rośliny rosnące jako obwódki, a potem to już lezie wszędzie. Trzeba więc przynajmniej raz do roku zrobić gruntowne czyszczenie, starając się wyciągnąć jak najwięcej kłączy, nie uszkadzając przy tym roślin pożądanych.
Łatwe to to nie jest, zwłaszcza kiedy kożuch darni miejscami jest zbity i przerasta korzenie innych roślin. Całe to przedsięwzięcie wymaga spędzania czasu w pozycji kucznej lub na kolanach i na cierpliwym wydłubywaniu paskudztwa. Dzięki warstwie zrębek korzenie wychodzą łatwiej, bo przerastają ściółkę a nie podłoże. Ale wszystko jedno, jest to koszmarna robota, w dodatku każde dziabnięcie lub podważenie darni w miejscach newralgicznych powoduje mniejsze lub większe uszkodzenia młodych roślinek, często jeszcze niewidocznych i co za tym idzie moje okrzyki (niezbyt głośnie) z cyklu „rwał twoja nać!”

Dłubałam sobie tak czas jakiś z przerwami na karmienie kota tambylczego i odganianie psa napływowego z centralnej Polski, który chciał kota skonsumować, albo chociaż się poznęcać. Deszcz pojawiał się i znikał i stanowił niestety upierdliwość, choć obiektywnie rzecz biorąc deszcz wiosenny to rzecz pożądana.
W. wylazł wreszcie z domu, kroki swoje kierując w stronę sterty drewna. Chciałam, żeby posadził przynajmniej to, co przywieźliśmy i przyciął krzewy przy oborze. Niestety póki co nie zanosiło się na to.
Oczyściłam z grubsza dwie rabaty przy wejściu. Na trzecią zabrakło mi już weny.









Hortensji twardo nie cięłam, bo W. oznajmił stanowczo, że on je przytnie formując je odpowiednio. Póki co nawet nie splunął w ich stronę.



Udało mi się całkiem ładnie oczyścić kępę krokusów urywając łeb tylko jednemu



Żurawie darły się wyjątkowo głośno i za chwilę nad domem pojawiła się malownicza grupka







Dla odprężenia pogapiłam się przez teleobiektyw na domy w oddali





Zadzwonił telefon W. i z rozmowy wywnioskowałam, że pan majster wybiera się do nas i będzie za godzinę. Pozgarniałam zatem powyrywane zielsko w sterty i załadowałam do wielkich donic plastikowych. Zagrabiłam ścieżki i teren przez samym wejściem na ganek, usiłując splantować nieco milionpincet kopców kreta.

Weszłam do domu i postanowiłam ogarnąć trochę przestrzeń mieszkalną. W. tymczasem zabrał się za sadzenie! Postanowiłam dyskretnie obserwować przez okna jego poczynania i tylko raz musiałam wystawić łeb i zwrócić mu dobitnie uwagę, że kopie doły dokładnie tam, gdzie posadziłam jesienią cały karton cebulowych. Oczywiście odparł z godnością, że „uważa”, ale wygoniłam go stamtąd, bo na co niby uważa, skoro nic nie widać jeszcze nad ziemią. Przeniósł się pod płot od Bożenki, gdzie posadził powojniki i wiciokrzewy a także jakąś odmianę świerka o bardzo gęstych gałązkach. Mam obiekcje co do lokalizacji niektórych powojników, bo w tych miejscach akurat panuje cień. Teraz oczywiście jest inaczej, bo rosnące tam drzewa nie mają jeszcze liści. Oczywiście moje uwagi zostały odrzucone i wyśmiane.
Świerk też wylądował w gąszczu samosiewu śliwkowego.







Godzina minęła, a pana majstra ani widu ani słychu. Ja wypucowałam w tym czasie kuchnię, tzn. pomyłam zalegające w zlewie gary, umyłam blaty, stół, zamiotłam i umyłam podłogę. W kącie za piecem dostrzegłam mokry (czytaj: obsikany) karton i uderzyłam się w pierś, bo na śmierć zapomniałam o sporządzeniu kibla kociego w wersji wiejskiej: plastykowa stara miednica i żwirek silikonowy, który jest tu towarem wybitnie niechodliwym, a zatem w sklepach rzadkim jak śnieg w sierpniu.
Na półce nad blatem roboczym ustawiłam kolejne pojemniczki kuchenne, zakupione ostatnio na allegro. Te z bratkami.



Rozpakowałam także podarki od Małgosi MaGorzatki i z radością zobaczyłam, że do kompletu jest jeszcze jeden wieszak w kształcie łopatki oraz termometr! Ale te cuda pokażę, jak już będą zamontowane.
Kicia tymczasem usnęła przy lekturze.



Kredka - nieuk i analfabeta po prostu usnęła.



W końcu zobaczyłam z okna sypialni, że samochód pana majstra zajechał, W. czekał na niego z wytęsknieniem przy bramie. Potem okazało się, że mimo precyzyjnych (podobno) wskazówek ustnych pan majster skręcił niewłaściwie we wszystkich możliwych odgałęzieniach. Szczególnie rondo w Wisznicach stanowiło dla niego pętlę czasoprzestrzeni i krętodróg. Najpierw wylądował na przejściu granicznym w Sławatyczach, a potem dojechał prawie pod Radzyń. No, ale szczęśliwie dotarł i teraz widziałam, jak razem z W. dokonują wnikliwej obserwacji domu i coś tam sobie gadają machając łapkami w padającej mżawce. Przy ścieraniu kurzu z mebli widziałam ich z każdego okna po kolei. Miałam nadzieję, że coś z tej konwersacji wyniknie i to w miarę szybko, bo już trzeci sezon nic nie można sadzić wokół domu w oczekiwaniu na wykonanie niezbędnych prac. Już nie mówiąc o krzywych podłogach.

Za chwilę zobaczyłam jak pan majster maszeruje w stronę stodoły. Zastanowiło mnie to, bo przecież toaletę mamy w domu bardzo szczęśliwy
Potem się wyjaśniło, że W. pokazał mu zmurszałą i pękniętą podwalinę w spichrzu, a pan majster zadeklarował, że wymieni nam wszystkie belki podwalinowe, bo nam się przyszła Izba Sinobrodego vel Domek Pracy TFUrczej dla W. zawali. Jakoś podniesie konstrukcję do góry i wymieni. No i postawi z powrotem.
Pan majster w końcu pojechał, mam nadzieję, że już bez przygód, W. wlazł do domu i oznajmił, że w okolicach 7-8 kwietnia będzie początek prac. Pan majster bierze 450 zł dniówki łącznie dla siebie i ekipy trzech ludzi, pewnie mu to zajmie z 10 dni, do tego materiały… no, muszę jakąś sensowną kalkulację kosztów zrobić. Optymistyczne jest to, że W. ocenił pana jako „znającego się” oraz, że generalnie nikt tu nie musi z nimi siedzieć kamieniem, bo pan majster to profesjonalna firma i jak się wyraził W. „ ma nawet małą kopareczkę” ! Na siedzenie 10 dni ciurkiem nie mamy możliwości, zatem trzeba tylko być tu na starcie, zorganizować dowóz materiałów i uczulić Bożenkę, że będą się tu kręcili przyjezdni. Uff…

W. zaczął kombinować, żeby Janka – stolarza już ustawiać w kwestii budowy werandy, musi wygrzebać w stosie drewna stosowne dechy modrzewiowe na elementy konstrukcyjne… no, się będzie działo! A obiecanej od dwóch lat pergoli na róże ni ma!

W zajął się chwilowo organizowaniem posiłku regeneracyjnego w postaci żurku z jajkiem, a raczej wariacji na temat oraz osobno podanych podsmażanych ziemniaków z dnia poprzedniego.



Ja z kolei chciałam wyjść do ogrodu frontowego po coś tam. Mocowałam się chwilę z drzwiami, tymi białymi dwuskrzydłowymi i kiszka! Coś zimą się musiało stać, że zaklinowały się na amen. Trzeba będzie wezwać wykonawcę i poprosić o interwencję.

Po późnym obiedzie W. jeszcze poszedł do sadu ciąć drzewa, a już sobie dałam spokój z pracami ogrodniczymi. Przejrzałam prasę i poszłam pod prysznic. Zmrok zapadł, więc W. też zakończył działalność. Podobno drzewa owocowe mają się nieco lepiej po poprzednich opryskach. Zabieg wypadałoby powtórzyć. Ale oczywiście z sakramentalnym: „jak starczy czasu”. A czy starczyło i na co, przeczytacie w kolejnym c.d., który już w przygotowaniu, a zatem mogę zapewnić, że n.



  PRZEJDŹ NA FORUM