Wsi spokojna, wsi wesoła, czyli c.d.n. w czwartą rocznicę wiejskich przygód W. i Z.
Pat, Joasiu, Dorotko, Misiu, Elu, Aniu jak to miło znów Was tu widzieć i czytać, że Wy czytacie wesoły
Zwierzęta przed i w trakcie podróży są niemożliwe czasami. W trakcie albo usiłują nawigować z łbem na ramieniu kierowcy (Kredka), albo drą się przez pół drogi, jakby ktoś je ze skóry obdzierał (Kicia). No ale it's a part of the game
Lecimy z dalszą częścią relacji, ale najpierw w ramach suplementu do wstępu: oto rzeczona flaszka Pliski, zakupiona w Wisznicach. Opakowana była wielce elegancko w tekturowe pudło, które z dychę pewnie kosztowało, a w piecu z jakichś tajemniczych powodów paliło się bardzo opornie…



Ale oto i cz. I relacji. Wczesnym rankiem obudziło mnie słoneczko, albowiem pogoda wbrew prognozom radiowym była wyśmienita! Tradycyjna kawa oraz kanapki z serem i miodem na śniadanie. Ok. 8.00 już byłam gotowa do wymarszu, co W. skwitował ziewnięciem, że „on jeszcze sobie poleży” i „żebym się wzięła za czyszczenie rabat z badyli, skoro taka jestem wyrywna”. No, wujek Dobra Rada się znalazł! Dyrektor-Spod–Kołdry! Oczywiście, że miałam plan zająć się sprzątaniem wiosennym, bo to jest stały punkt programu pobytów o tej porze roku. Zresztą widok nie pozostawiał złudzeń co do priorytetów w pracach ogrodowych:







Na zewnątrz mimo słońca i lazurowego nieba, o takiego:



panowało zimno z powodu lodowatych powiewów wiatru. Ubrałam się zatem w polar i na głowę założyłam czapeczkę w stylu „Słońce Peru”. Wzięłam sekator i ruszyłam najpierw na rabaty przed wejściem. Ścinałam suche części traw, bylin itp., wyrywałam co większe skupiska perzu, który mimo grubej niegdyś warstwy zrębek oczywiście zalągł się ponownie. Zrębki zresztą już się częściowo przekompostowały i w zasadzie należałoby uzupełnić ściółkę.
Teren po wstępnym oczyszczeniu:



W. objawił się po jakimś czasie na progu, uzbrojony w pilę spalinowa i siekierę czyli wypisz wymaluj jak ilustracja do książki czytanej nie tak dawno pt. „Porąb i Spal” bardzo szczęśliwy Podjechał samochodem pod drewutnię i zaczął wywalać z samochodu przywiezione klocki. Potem zawyła piła i klocki w mniejszych kawałkach lądowały na stosie.
Postanowiłam zrobić jakieś ogólne oględziny terenu celem odgięcia grzbietu w druga stronę. Z oznak wiosny mieliśmy przebiśniegi w oszałamiającej liczbie trzech (ale W. dowiózł wykopane z jakiejś budowy kępki kolejnych) i całkiem pokaźna liczbę krokusów, z których żółte wydawały się najbardziej zadowolone z miejscówki, bo uformowały zbitą kępę z cebul przybyszowych.









Poza tym raczej niewiele wskazywało na rychłe nadejście wiosny, choć ptaki jakoś tak inaczej śpiewały, a powietrze nabrało lekkiego zapachu ziemi. A, pardon, jeszcze takie były:





Na różance widać było, że zima byle jaka (a może właśnie dlatego) i róże w stanie różnym: dwie czy trzy ewidentnie czarne do ziemi. Większość na szczęście wygląda w miarę przyzwoicie. Niestety wśród tych kiepskich jest Queen Elisabeth, pięknie kwitnąca w ubiegłym roku i Paganini posadzony ubiegłej jesieni.
Potem pogalopowałam na angielską i wypatrywałam tęsknym okiem kiełkujących cebulowych z jesiennego sadzenia w deszczu. Sadzenia cebul nie znoszę organicznie, a w taka pogodę tym bardziej, więc teraz oczekuję rozpasanej bujności kolorów jako rekompensaty za straty moralne i fizyczne. Na razie ledwie który tulipan wystawił czubek z ziemi. Ziemia zresztą w miejscach, gdzie słońce słabo operowało jeszcze przymarznięta po wierzchu. Ale wiele bylin już wyprodukowało pierwsze liście. Liliowce też jakoś przeżyły zimę w zaskorupiałej glinie. Ogólnie wszędzie miazmat pozimowy do uprzątnięcia.











Następnie znów przystąpiłam do porządkowanie rabat przed domem, ostrożnie operując narzędziem świadoma, że jeszcze sporo roślin tkwi pod ziemia np. hosty. Co nie przeszkodziło mi przedziabać paru kosaćców (na szczęście rosną tu nadzwyczaj dobrze i pięknie się mnożą) i wygrzebać z ziemi jakichś cebulek.
Robota monotonna, każdy z Was ją dobrze zna, więc co tu dłużej opisywać. W. wziął się tymczasem za siekierę, a skoro wycie piły umilkło, to podeszłam bliżej i przypomniałam mu o konieczności umówienia się z panem majstrem budowlanym, który będzie nam zabezpieczał dom przez zapadnięciem się w otchłań, no i wyleje nam fundament pod ganek (istniejący) oraz pod werandę (w planach), ociepli i zaizoluje całość.



A to W. w wersji drwala wesoły



Łyknęłam herbatki konstatując przy okazji, że w domu mamy straszliwy nieład i dalej kontynuowałam porządki na zewnątrz bardzo szczęśliwy. W. otrzepał się z grubsza z trocin i pojechał do Wisznic po zakupy.
Na angielskiej ogoliłam dwie kępy trawy mozgi, które mają tendencję do szybkiego rozrastania się, a więc trzeba je mieć na oku. Wygrabiłam teren tam, gdzie grabie nie odbijały się od zmarzliny, wycięłam suche badyle dzielżanów, rudbekii i tp. Róże posadzone wzdłuż płotu Bożenki mają się nie najgorzej, z wyjątkiem Sally Holmes, która chyba bardziej ucierpiała od Kredki, która z uporem układała się na niej latem… Tak patrzyłam ostatnio na te listy kupionych odmian róż i przyznam, że kompletnie nie wiem, gdzie część z nich posadziliśmy.









Suchego badylstwa uzbierał się pokaźny stos i kilka mniejszych, więc rozpaliłam ognisko na stałym miejscu pod orzechem na skraju warzywnika, który obecnie wyglądał dość paskudnie. Przy okazji popatrzyłam na bezlistny jeszcze teren i zauważyłam, że już nie przyjeżdżamy wiosną do zarośniętego, zaniedbanego , pokrytego suchymi badylami ogrodu. Trawa rzadko, ale regularnie koszona, drzewa i krzewy cięte, rabaty mimo, że nieregularnie w kształcie i formie już dają obraz względnego uporządkowania, przynajmniej w obszarze okalającym dom. Dalsze rejony jeszcze we władaniu samosiejek i dziczek, pokrzyw i roślinności łąkowej. W. co prawda stara się cywilizować tamte rejony punktowo, sadząc drzewa i krzewy w wydłubanych z mozołem dołach pomiędzy gruzem, kawałkami eternitu i murszejącymi deskami. Niestety metasekwoja i świerk wężowy zdechły w ubiegłym roku nie przetrzymawszy suszy. Rosną za to rokitniki, derenie, świerk kłujący przeflancowany z miejskiego, wiąz Wredei, brzoza purpurowa.
Ognisko produkowało więcej dymu niż ognia, na szczęście tutaj raczej to nie przeszkadza nikomu. Co prawda W. wyznaczył nowe miejsce na spopielenie hałdy badyli, chcąc wypalić kolejną dziurę w perzowisku w sadzie pod nowe nasadzenia, ale ja uznałam, że donoszenie śmieci taki kawał spowoduje po pierwsze primo: rozwleczenie tego po drodze z miejsca A do miejsca B, a po drugie primo, wywalenie się jak amen w pacierzu i obrażenia, bo po drodze kretowisk od cholery i ciut ciut.
W. powrócił z zakupami i zajął się przyrządzaniem obiadu, na który składały się udka z kaczki przywiezione z miasta, taplające się od dwóch dni w jakiejś zalewie. Ponadto podstawa życia na Ziemi wg W. czyli ziemniaczki i surówka z kiszonej kapusty nadbużańskiej.
Ja póki co posiliłam się produktem regionalnym – cebularzem lubelskim, który W. przywiózł z Delikatesów oznajmiwszy, że ostatni był.
Jakieś lekkie szaleństwo mnie opętało i po obiedzie jeszcze ruszyłam do ogrodu, tym razem w okolice Albiczukowskiego. Tu czekała na mnie rabata bylinowa, o znacznie zubożałym składzie - znów ta susza! Oraz coś dla prawdziwych twardzieli: rabata liliowcowo-trawowa, po kilku latach zaniedbywania porośnięta zbitą darnią, którą wyszarpać mógł chyba tylko ten sęp, co to żywił się podrobami z Prometeusza… Generalnie jak wszędzie: pozostałości po bujnej zieleni w postaci suchych badyli.









Za płotem było tak:





Obcięłam suche i przystąpiłam do ostrożnego dziabania babobiełaczem, aby nie uszkodzić pokazujących się tu i ówdzie rozet czosnku ozdobnego oraz szachownicy cesarskiej, która ku mojemu zaskoczeniu rośnie świetnie. Byłam przekonana, że padnie ofiarą podziemnej organizacji przestępczej, której ślady działalności znaczą liczne dziury w ziemi. Reszta licznych bylin chyba przepadła. Najbardziej mi szkoda przywiezionego ze Skierniewic żmijowca kwitnącego na koralowy kolor.
Przepadł również kolumnowy żywotnik w Albiczukowskim, usechł był znaczy. Podobnie jak już druga posadzona tamże brzoza Youngii… Co to jest, że po dwóch latach każda posadzona w tym miejscu pada…
W. przyszedł i poparzył na mnie ze zgrozą w oczach, po czym powiedział: pomogę Ci, żeby skończyć to szybciej i żebyś stąd już wyszła, bo na twarz zaraz padniesz. No to mi pomógł - wyniósł na ognisko trzy garście wygrabionych śmieci podśpiewując przy tym przyśpiewkę treści następującej:

kapusta wygniła,
cebula staniała,
za co ja se będę
korale sprawiała,
oj dana!
Tekst przytaczam dla ewentualnych badaczy kultury ludowej odwiedzających ten wątek bardzo szczęśliwy Następnie… ulotnił się. Ja zabrałam się za liliowce. Poddziabując motyką darń robiłam wolne placki wokół każdego. Nawet nie było tak strasznie. W trakcie sezonu wegetacyjnego byłoby gorzej, korzenie wtedy jakby się mocniej ziemi trzymają. Ale ostatnie dziabnięcia motyką to już były dość rozpaczliwe i mało celne. Grzbiet mnie bolał, więc zarządziłam sobie odpoczynek. Rozdłubałam znalezione pod drzewem orzechy dla sikor i posiedziałam na ganku wzrokiem omiatając teren wokół.
Efekty nadludzkich wysiłków part łan













W. oznajmił, że pan majster przyjedzie jutro, czyli w niedzielę, omówić kwestie zakresu prac i wskazać ewentualny termin ich rozpoczęcia. No to git. Oby nie skończyło się na omawianiu.
Odsapnęłam nieco i postanowiłam jeszcze obrobić rzędy jagody kamczackiej, której to coraz dorodniejsze krzewy okalają warzywnik. Jesienią wyściółkowałam zrębkami ziemię wokół każdej, teraz spulchniłam ją jeszcze w szerszym promieniu wyrywając koszmarne ilości wrednych kłączy bylicy i jakichś mutantów mleczy o grubych, jakby lekko staśmionych korzeniach. Part tu







Na tym postanowiłam zakończyć działalność w dniu pierwszym, choć gdyby nie zapadający zmrok, to kto wie, czy nie zabrałabym się za kolejne terytoria. W. wymownie stukał się w czoło kwestionując moje zdrowie psychiczne, ja zatem mu odpowiedziałam, że on sobie hobbystycznie uprawiał drwalstwo cały dzień, a ja harowałam jak wół. On na to, że on tu przyjeżdża wypoczywać, a nie zamęczać się na śmierć, ja na to, że odpoczywać to sobie będzie jak wszystko zostanie zrobione i tp itd. W końcu dałam spokój jałowej dyskusji i poszłam się wykąpać. Wróciłam, a W. już przeżywał jakiś artykuł w „Słowie Podlasia” gdzie dziennikarz w stylu typowym dla prasy bulwarowej informował w wielkim nagłówku : „Przez Internet namawiał piętnastolatkę do seksu!” W. zżymał się i żądał wyjaśnienia od kiedy amatora piętnastolatek nazywa się pedofilem. Ja też uważam, że to grube nadużycie, ale zacietrzewienie W. sprowokowało mnie do komentarza, czy wzburzenie wynika z jakichś osobistych przesłanek lol Od razu się uspokoił! I wrócił do pasjonującej lektury znacznie bardziej wartościowej to jest relacji z podróży po Azji Środkowej niejakiego Bronisława Grąbczewskiego.
Ja padłam do łóżka i film się się urwał. Co nie oznacza, że c.d. jak zwykle nie n..






  PRZEJDŹ NA FORUM