Wsi spokojna, wsi wesoła, czyli c.d.n. w czwartą rocznicę wiejskich przygód W. i Z.
No, zaliczyliśmy kolejną wyprawę, krótką co prawda, ale one wszystkie raczej krótkie, dopóki urlop mam w większości zajęty przez alternatywnego pracodawcę...
Korzystając z przerwy w pracy rozpocznę krótkim wstępem do relacji zasadniczej, z którą postaram się zdążyć przez kolejnym wyjazdem we czwartek!
Otóż wyjechaliśmy w piątkowe popołudnie, niestety później niż planowaliśmy, a to z kilku powodów: po pierwsze W. po przyjeździe do domu celem załadowania gratów na samochód i zainstalowania zwierzaków stwierdził, że psa brak. Obleciał cały dom i ogród i jak to bywa "im bardziej Puchatek zaglądał do środka, tym bardziej Prosiaczka tam nie było". Telefonicznie byliśmy w kontakcie, zatem za chwilę miałam relacje z oględzin sąsiednich ulic. Niestety dalej nic. W końcu kolejny telefon z triumfalnym "Jest!" Pies ukrywał się u nowych sąsiadów, do których przedostał się przez ogrodzenie w tym samym miejscu, gdzie we wrześniu ubiegłego roku popełnił nieudane sepuku przełażąc nielegalnie przez plot. Tym razem przelazła bez szwanku, a dalej nie mogła się udać, bo sąsiedzi dokończyli budowę i postawili pancerne ogrodzenie.
W. zajrzał na szczęście przez nie i został dostrzeżony przez starszą panią, która wyszła z domu razem z Kredką. Dobrze, że wyszła, bo W. obejrzał dokładnie miejsce na ogrodzeniu, w którym powinien znajdować się dzwonek i dostrzegł coś w rodzaju fragmentu kokpitu w myśliwcu nowej generacji. Wycofał się zatem z godnością, ale jako kręcący się przy płocie osobnik został namierzony, prawdopodobnie przez inteligentne systemy stosowane przez NASA...
Kredka szalenie zadowolona z towarzystwa, pani (nie korespondująca z dyszącym nowoczesnością domem babcia zaciągająca kresowo) tylko stwierdziła, że piesek coś sera białego nie lubi, a jej psy zawsze przepadały za nabiałem... Pies namierzony i spacyfikowany, pora na kota.
Kot był, oczywiście, jeszcze przed sekundą widziany w domu, ale w chwili pakowania do transportera rozpłynął się jak sen jaki złoty... W. wnerwiony zadzwonił, że kota nie ma... Przeszukania trwały jakieś 20 minut, wreszcie W. po raz kolejny zajrzał pod kanapę i w najciemniejszym kącie dostrzegł Kicię, która absolutnie nie chciała być dostrzeżona, wywleczona i zapakowana do pudła.
Ostatecznie jakoś udało się skompletować załogę i W. zakomunikował, że wyjeżdża. Dotarł pod mój zakład pracy ok. 15.30, co jak na piątek jest już porą późną na wyjazd z miasta.
Zgodnie z przewidywaniami wpakowaliśmy się w korek na Trasie Siekierkowskiej na odcinku, gdzie estakada pnie się do góry. Z powodu powyższego oraz z powodu permanentnych korków na tym odcinku w godzinach popołudniowych nazywamy to miejsce Górką Płaczu.
Posuwaliśmy się w żółwim tempie jakiś czas, niestety warunki były dodatkowo stresujące, ponieważ jechaliśmy dużym autkiem z obciążeniem ok. półtorej tony w postaci wałków drewna opałowego (dąb czerwony).
Niniejszym dziękujemy serdecznie panu kierowcy-idiocie siedzącemu nam non-stop na haku,co powodowało wyrzut adrenaliny u W., a przy okazji u mnie też przy każdym ruszaniu pod górkę, bo samochód zanim dostał napęd do przodu, staczał się chwilkę obciążony ładunkiem. Wobec tego W. musiał wykonywać manewr polegający na zaciąganiu hamulca ręcznego na czas postoju w korku, a przy ruszaniu zwalniał hamulec ręczny, cos robił ze sprzęgłem, wrzucał bieg i dawał gaz, żeby broń Boże tego kretyna z tyłu nie najechać. diabeł
Potem mi przyszło do głowy, że mogłam wysiąść podczas jednego z postojów i elegancko zapukawszy w szybkę pana kierowcy wyłuszczyć mu, dlaczego niestosownym jest podjeżdżanie do nas na grubość lakieru...
Wreszcie wyjechaliśmy z tego młyna i dalej już poszło w miarę gładko, choć ja jakoś niespecjalnie czuję się w takim samochodzie ciężarówkowym.
Pogoda była raczej mało optymistyczna, ale dwumiesięczna przerwa w wojażach na wieś spowodowała, ze w zasadzie było nam wszystko jedno wesoły Dojechaliśmy na stację benzynową, gdzie W. zwykle coś jada, a ja odsikuję Kredkę w pobliskich zaroślach. Zerwał się okropny wiatr i zaczął walić grad. W. przyniósł mi frytki do samochodu, bo trochę się bałam innych potraw. W pracy tego dnia zjadłam lasagne ze szpinakiem w bufecie zakładowym, której pozbyłam się po kilkunastu minutach... ale nie wchodźmy w szczegóły bardzo szczęśliwy

Drobne zakupy w Delikatesach w Wisznicach i już jesteśmy przed bramą wesoły W domku Bożenka pali w piecach i muszę przyznać, że jest to kolosalna różnica jak się wchodzi do ciepłego pomieszczenia wesoły Pogadaliśmy chwilę, po czym Bożenka sobie poszła, a my rozpakowawszy z grubsza graty rozgościliśmy się w chatce i popijaliśmy bułgarską brandy zwana Pliska. Ale nie byle jaką! W. zakupił wielce ekskluzywną "edition" czyli Pliskę XO (extra old) w butli przypominającej kształtem wielkie perfumy. Ale zawartość naprawdę godna polecenia, mnie smakowało, choć koneserem koniaków i brandy nie jestem.
Butelkę uwidocznię na zdjęciu za czas jakiś czyli w tradycyjnym c.d., który jako cz. I n.


  PRZEJDŹ NA FORUM