Dwa w jednym czyli miejska dżungla cz. II
Zapach dębu

Kolejny raz przeklinam swoją głupotę i wspominam pana Szymańskiego, który zawsze mawiał:
-Niech pana, panie leśniczy, ręka boska broni pytać babę o drogę!
Zacny ten człowiek, mój gajowy, a tak naprawdę mentor i najlepszy nauczyciel nie tyle zawodu, co po prostu bycia leśniczym twierdził, że kobieta jakby nie była mądra - nie jest w stanie wskazać facetowi drogi.
A ja, kurde, spytałem i teraz mam za swoje. I to nie tylko ja, jeszcze gorzej ma mój samochód. Nie wiadomo kiedy całkiem przyzwoicie zapowiadająca się szutrówka zamieniła się w wyboisty, rozjeżdżony traktorami wygon. W dodatku dziwnie szybko zrobiło się ciemno i zaczęło padać. Wlokę się więc w mroku i deszczu wypatrując świateł wsi, która miała być „za górką, potem laskiem z kapliczką”. Minąłem z pięć górek, ze cztery laski, a kapliczek pobożny narodek postawił przy drodze ze siedem. Drogowskazu żadnego. Mój biedny fordzik co i rusz szoruje brzuchem, a ja myślę z lękiem, co będzie jak się powiesi w jakiejś głębszej koleinie.
Nie jest to opis z moich wojaży po bezdrożach Meksyku czy Paragwaju, jestem oto w zaklętym trójkącie: Rawa Mazowiecka - Biała Rawska - Nowe Miasto n. Pilicą. Zmierzam do wsi, gdzie mieszkają rodzice mojego szkolnego kolegi i gdzie za szkolnych lat spędzałem, wraz z resztą naszej paczki, wakacje niby to pomagając przy żniwach, a tak naprawdę adorując równie liczne jak urodziwe kuzynki Andrzeja zwanego przez nas „Koniu”. Oficjalna, dobrze mi znana droga była zamknięta z powodu remontu i pojechałem objazdem. Wreszcie w zupełnych już ciemnościach dostrzegam jakieś światełka, wyjeżdżam na asfalt i po 3-4 kilometrach jestem na miejscu.
Rodzice kolegi uprzedzeni o moim przyjeździe karmią mnie i poją, wypytują o wydarzenia ostatnich 15 lat i oczywiście proponują nocleg. Niestety nie mogę zostać, rano muszę być w pracy. Wracam już inną, lepszą drogę wskazaną przez ojca Konia, a na siedzeniu pasażera leży cel mojej podróży - niewielka szara koperta. Dowlókłszy się do „Gierkówki” robię sobie międzylądowanie na stacji benzynowej i pijąc ohydną kawę przeglądam wydobyte z koperty zdjęcia. A jest co oglądać! Fotografie są wręcz unikatowe, raz dlatego że sam je swoją Smieną 8 przed laty zrobiłem, a po wtóre moje się gdzieś zawieruszyły i dopiero Koniu przypomniał sobie, że je posiada.
Przeglądam je więc i znów jak przed laty widzę ogromną dziuplę w pniu „Bartka”, z której taczkami wywozimy zwały spróchniałego drewna. Widzę głowy kolegów wystające z niedużej dziupli jakieś 4 metry nad ziemią. To była niesamowita przygoda! W trzeciej klasie technikum tuż po wakacjach przez kilka tygodni w ramach praktyk pomagaliśmy ekipie remontującej najsłynniejszy polski dąb. W swojej młodzieńczej pustocie nie zdawaliśmy sobie w jak niezwykłym zdarzeniu bierzemy udział. Ot, kolejna praktyka o tyle ciekawsza, że w razie deszczu było się gdzie schować, bo wnętrze dziupli mieściło prawie całą klasę! A i podziw zajeżdżających co i rusz wycieczek stanowił swoistą wartość dodaną.
Chyba nikomu poza mną dziwakiem nie przyszło do głowy, że warto by to jakoś utrwalić. Postawa zupełnie nie do pojęcia w czasach, kiedy dokumentuje się każdy posiłek i tylko patrzeć jak zaczniemy utrwalać to, cośmy tam z tego posiłku wydalili. I tak niewiele z tego zostało-parę marnych zdjęć na kiepskim papierze. I nagle okazało się, że po 20 latach Bartek znów jest remontowany, a mój promotor który nadzorował dendrologiczną stronę przedsięwzięcia, planuje wydać książkę na jego temat. Dostarczyłem mu zdjęcia (pewnie jedyne jakie się zachowały), książkę wydał, zdjęcia przepadły i tylko w pamięci zachowałem wszystko, co się wtedy działo. Nasze wygłupy, śniadania jedzone wewnątrz ogromnego drzewa i przede wszystkim woń, a w zasadzie dwie wonie: wszechobecny ostry zapach impregnatu i ohydny mysi odór substancji, jaką po spienieniu wypełniono wnętrze dziupli. Co dziwne, Bartek zupełnie nie pachniał dębem, podświadomie szukałem tej woni w zwałach próchna, obwąchiwałem oskrobane do czysta wnętrze drzewa i nic, tylko ta wszechobecna chemia.
A przecież dla mnie dąb to przede wszystkim zapach, zapach mojego dzieciństwa. Obok domu, gdzie spędziłem pierwsze lata życia była wielka szopa. Mieścił się tam warsztat bednarza, pełno tam było beczek, klepek, suszącego się drewna. Wszędzie leżały stosy wiórów i trocin. I ten zapach niesamowity, kwaśny, jedyny na świecie zapach dębiny. Kompletnie nie pamiętam ludzi tam pracujących, ani majstra ani pomocników, ale musieli to być dobrzy ludzie, bo nie przeszkadzała im wataha buszujących wszędzie dzieciaków. Pamiętam tylko swoją fascynację tym miejscem i podkradanie wiórków, które potem wąchałem. I tak mi już zostało, nie muszę tak jak bohater Prousta całe życie szukać tego jedynego, niezapomnianego smaku czy zapachu. Moja magdalenka jest w każdej przerąbanej siekierą dębowej szczapie. Może dlatego tak bardzo lubię rąbać drewno, ponieważ czasem trafi się kawałek dębiny.
Natomiast zupełnie nie odnajduję w sobie fascynacji dębami jako takimi. Owszem, widziałem ich wiele. I te wielkie, potężne, rosnące w głębi lasu olbrzymy i te dziwne gałęziaste, rosochate dęby polne. Takim właśnie polnym rosnącym na otwartej przestrzeni dębem jest właśnie Bartek. Przez tyle lat pracy w lesie napatrzyłem się na uprawy, młodniki i całkiem dojrzałe dębiny. Własnoręcznie posadziłem ich tysiące, a jeszcze więcej posadzili nadzorowani przeze mnie ludzie. Jednak taki naprawdę osobisty stosunek mam tylko do aromatu dębowego drewna. To jest nawet jakaś obsesja, bo kilka razy przyłapałem się na wąchaniu plastikowych oklein tandetnych mebli z płyty tylko dlatego, że miały wzór i kolor dębiny…
Oczywiście wielką radość sprawia mi odnajdywanie ulubionej woni wśród aromatów podgrzanego w dłoni kieliszka koniaku, a nawet coraz rzadsza niestety „nuta beczki” w czerwonym wytrawnym winie. Natomiast same dęby jakoś tak nie bardzo mnie „kręcą” .Wstyd się przyznać, ale nadal nie potrafię odróżnić tych szypułkowych od bezszypułkowych, zresztą tak je przez wieki przemieszaliśmy, że większość stanowią pewnie hybrydy tych dwu gatunków. Już prędzej te egzotyczne, sprowadzone z dalekich stron ku ozdobie naszych ogrodów i utrapieniu miłośników „rasowej czystości rodzimej przyrody” potrafią przyciągnąć moją uwagę. No i oczywiście dąb czerwony, przepiękny jesienią, wspaniale rosnący wszędobylski przybysz z Ameryki. Jeśli istnieje w piekle specjalny kocioł dla leśników, to jest tam dla mnie miejsce. I to nie byle jakie, tylko takie najgorętsze! Zasłużyłem sobie na nie solennie, sadząc dziesiątki hektarów dębu czerwonego, a przy okazji i czeremchy amerykańskiej. Nie wyłgam się z tego i pewnie życia mi nie starczy, żeby odkupić grzech naiwnej wiary, że ci egzotyczni przybysze poprawią jakość naszych lasów. Gdybyż on jeszcze, ten czerwony, choć pachniał jak należy, ale nie. Coś tam niby czuć, ale kudy mu do naszych polskich krzepkich i woniejących. Już prędzej te hiszpańskie, rosnące na wyprażonych słońcem skałach pod Madrytem. Te pachniały jak należy, a drewno miały tak gęste i ciężkie, jakby były z żelaza. Co ciekawe, razem rosły tam obok siebie dwa gatunki. Jeden zimozielony Quercus ilex i drugi podobniejszy do naszych, zrzucający liście na zimę. W pierwszym odruchu uznaliśmy te bezlistne za posusz i dalej je wycinać! Dopiero przy czwartym czy piątym dostrzegliśmy subtelne różnice budowy i koloru pędów.
Tak, hiszpańskie dęby pachniały jak należy, choć rąbanie ich lekkie nie było. Szkoda tylko, że nie rosły tam sławne dęby korkowe, ciekawe jak tam u nich z pachnieniem. No i jeszcze jedno dębowe wspomnienie: osada pałacowa w Białowieży a w odległym końcu trawnika smukła kolumna gęstej zieleni . Myślę sobie, że to pewnie stary egzemplarz tui, podchodzę bliżej, bo coś mi kolor nie pasuje i widzę przepiękną drobnolistną formę kolumnową dębu. Arkady Fiedler napisał piękną książkę o swoim ojcu i jego fascynacji sławnymi Dębami Rogalińskimi. Tak im zazdroszczę, tym Fiedlerom, dębowych fascynacji. Ja tylko czasem wciągnę sobie zapach świeżej dębiny. I cóż...ludzie wciągają gorsze rzeczy.

Warszawa, marzec 2016


  PRZEJDŹ NA FORUM