Dwa w jednym czyli miejska dżungla cz. II
Jeny...Januszu... mowę mi konkretnie odebrało... W. jeszcze nie widział, musi potwierdzić tożsamość wierzby, ale ja już Ci teraz dziękuję za zainteresowanie, odszukanie zdjęcia, no i za bardzo bardzo miłą deklarację. Co prawda planów na wydanie opowiadań na razie nie mamy, ale i tak się cieszymy, że czytelników jest aż tylu i ci, którzy zechcieli napisać kilka słów, nie zakwalifikowali twórczości W. jako grafomański wybryk. Ci co nic nie napisali, mają może inne zdanie, ale im też dziękuję, że dyplomatycznie skwitowali milczeniem...oczko

Kolejne opowiadanie nie jest już może aż tak osobiste, ma nieco inny charakter.
Ale może też się komuś spodoba wesoły

Listek wawrzynu

Dojadamy żurek i wypijając ostatnie krople z plastikowych miseczek powoli, niby to się nie pchając, tłoczymy się wokół właśnie otwartego termosu. Stasiek miesza chochlą i wspaniały aromat bigosu sprawia, że wszyscy zaczynają się naprawdę przepychać. Stasiek - kolega, świetny leśniczy, doskonały myśliwy, ale teraz to przede wszystkim mistrz bigosu. Co tam zresztą mistrz, to stanowczo za mało. Demiurg z niego prawdziwy. Bo też jego bigosy to prawdziwe dzieła sztuki kulinarnej, poematy pisane na kubkach smakowych zgłoskami drobno posiekanej kapusty i wszelakich mięsiw. Tłoczymy się niepotrzebnie, termos jest pełny i starczy dla wszystkich, dla całej trzydziestki wygłodzonych kilkugodzinnym łażeniem pomiędzy drzewami grupy leśników i wolontariuszy.
Jak co roku o tej porze liczymy zwierzęta i jak co roku w przerwie na posiłek w skupieniu studiujemy kolejne dzieło naszego kolegi i gospodarza. Trudno jednak być prorokiem we własnym kraju, zawsze znajdzie się jakiś malkontent.
Pyszny ale jakby czegoś brakuje- marudzi.
Pewnie fasoli - dopowiadam, pomny na jedno z wczesnych dzieł mistrza, skomponowane według receptury z jego rodzinnych wschodnich rubieży. Niezapomniany fantastyczny bigos z wielkimi ziarnami białej fasoli. Stasiek zmieszany tłumaczy się: listka zapomniałem dołożyć. No teraz już wszyscy smakujemy z namysłem doszukując się mankamentów i spustoszeń, jakich ów brak mógł dokonać. I zgodnie dochodzimy do wniosku, że z liskiem czy bez- bigos Staśka jest bezkonkurencyjny.
Ale to tylko on może sobie pozwolić na takie ekstrawagancje. Ja w swoich eksperymentach kulinarnych listka używam obficie, a czasem nawet nadużywam. Listek, listek bobkowy, liść laurowy, wawrzyn, wieniec laurowy, zwieńczyć skronie laurem/wawrzynem. Jeden liść, jedno drzewo, a jaka mnogość zastosowań od bigosu w ostępach Puszczy Kampinoskiej po ozdobę głów Seneki, Platona i innych myślicieli starożytności.
Fascynował mnie od zawsze. Mama mówiła: idź Wojtuś do sklepu i kup listek bobkowy, będziemy gotować kapuśniak. A ja miałem problem: czemu listek, skoro w torebce jest mnóstwo listków i czemu bobkowy? O jakie bobki chodzi? Jedyne jakie znałem to były bobki królików, których hodowlę właśnie rozkręcał Tata. Kolejna nierozwiązywalna zagadka epoki przedinternetowej. Zamęt powiększył się na lekcjach historii. Te wszystkie wieńce laurowe wręczane zwycięzcom olimpiad, zdobiące głowy starożytnych poetów, filozofów i cezarów. Jedno było pewne: u nas na wsi wawrzynu raczej nie zobaczę, pozostało jedynie wąchać sztywne suche listki i wyobrażać sobie, jak takie wawrzynowe drzewo może wyglądać.
Mijały lata, zająłem się innymi drzewami, a laur wraz z palmami, oliwkami i całą śródziemną egzotyką spotykałem jedynie na kartach książek i ewentualnie na talerzu. I dopiero całkiem niedawno zupełnie niespodziewanie padła propozycja pracy w Hiszpanii. Dwa, a może trzy tygodnie pielęgnacji zieleni w położonej pod Madrytem posiadłości. Szybka decyzja i lecimy. Miejsce niezwykłe, okolica wygląda jak gigantyczny ogródek skalny. Roślinność tak odmienna od wszystkiego, co kiedykolwiek widziałem, nawet sosny wyglądają jak odwrócone parasole, a dęby mają zimozielone liście. Szefowa, rodaczka od dawna zamieszkała w Hiszpanii musiała zatęsknić za rodzimym krajobrazem, bo przycinamy jej pinie nadając im przyrodzony sosnom stożkowaty kształt.
Pewnego dnia jedziemy z Szefową na zakupy do miejscowej szkółki. Właściciel, olbrzymie zwaliste chłopisko oprowadza nas pokazując drzewa, krzewy, całe rzędy, rabaty roślin. Większość z tego całkiem mi nie znana. Co ciekawe, to co rozpoznaję jest pokazane jako szczególna osobliwość, nasze zwykłe pospolitaki uchodzą tu za kolekcjonerskie rarytasy. W pewnym momencie dzwoni telefon Szefowej i zaczyna się jedna z jej telekonferencji. Zostajemy sami bez tłumacza, ale wokół tyle roślin, a ja mam tyle pytań, że zaczynamy rozmawiać. Na początku na migi, wspierając się botaniczną kulawą łaciną. Potem okazuje się, że facet zna trochę bułgarski, jego pracownicy to właśnie bułgarscy gastarbajterzy. Ja jako tako władam rosyjskim i już jest lepiej. Łazimy więc po szkółce, machamy rękami i gadamy, gadamy, gadamy… ewidentnie spotkałem pokrewną duszę.
W pewnym momencie stajemy w cieniu dużego zimozielonego drzewa. Czuję znajomy korzenny aromat, pytam Hiszpana o nazwę drzewa i słyszę: laurus. Upewniam się rozcierając listek między palcami i już jestem pewien, to jest ten zapach. Nareszcie stoję w cieniu drzewa wawrzynowego! Muszę mieć dziwną minę, bo gospodarz wypytuje Szefową, która właśnie skończyła rozmowę i gdy wyjaśniam - oboje zaśmiewają się. Gdyby wiedzieli, ile lat czekałem na ten moment. Do już zakupionych roślin dołączamy doniczkę z drzewkiem laurowym. Po drodze szefowa mówi, że obserwowała naszą z Hiszpanem rozmowę. Podobno trwało to ponad godzinę i wyglądało, że świetnie się rozumiemy, zupełnie mnie to nie dziwi. Pewnie i z Chińczykiem bym się dogadał byleby facet odróżniał taxus od fagus. Trochę przypomina mi to pana Onufrego Zagłobę twierdzącego jakoby dogada się z każdym cudzoziemskim szlachcicem, bo przecież szlachcic wiadomo - łacinę znać musi.
Spotkało się dwu szlachciców spod znaku Linneusza, szkoda tylko że tej łaciny tyle com u Senety kursywą wyczytał. A i z innymi językami krucho: wychodzą zaniedbania z młodości. Szkoda, tak wielu miłośników przyrody nie mówi po polsku. Kilka lat później w Dubrowniku na bazarku obok targu rybnego kupiłem pachnące morzem krewetki i trzepoczącą jeszcze rybę. Widzę na straganie wśród mocarnie woniejących kozich serów i flaszek z jeszcze zapewne mocarniejszą „domacnią” zawartością, dziwne jakieś naszyjniki z nanizanych na sznurek suszonych fig i znajomych wonnych listków. Z braćmi Chorwatami dużo łatwiej się dogadać, wszak to też Słowianie. Już po chwili wiem, że to wcale nie ozdoba; listki chronią od pleśni i robactwa. Rozglądam się i widzę, że są wszędzie, całe liściaste gałązki wiszą wśród suszonych wędlin, niektóre serki są nimi oblepione, inne tyko przełożone pojedynczymi listkami. Zaś sprzedawca jakiejś, chyba koziej rąbanki odpędza muchy całym pękiem gałązek.
I przypomina mi się targowisko z dzieciństwa: tłoczące się furmanki pełne ziemniaków i jarzyn i kosze opatulonych w kraciaste chusty wiejskich gospodyń . Kosze pełne jaj i kosze z których ciemne spracowane dłonie wyjmują i podsuwają do obejrzenia spowite w liście chrzanowe osełki żółciutkiego masła i śnieżnobiałe kliniki twarogu z wyciśniętym wzorkiem tkaniny, w jakiej je prasowano. W tamtych czasach, cudownych czasach bez torebek foliowych i jednocześnie trudnych do wyobrażenia czasach bez lodówek i konserwantów liście chrzanu były opakowaniem i ochroną. A pewnie też i przyprawą, bo ostry gorzkawy posmak chrzanu przesycał mleczną łagodność twarogu czy masła.
Szkoda, że tak łatwo zrezygnowaliśmy naszego przaśnego północnego wawrzynu. Szkoda.

Warszawa, luty 2016


  PRZEJDŹ NA FORUM