Dwa w jednym czyli miejska dżungla cz. II
Pati nie przejmuj się wesoły W. sam tnie na potęgę, jeśli trzeba, więc nijakiej zbrodniczości nie popełniasz wesoły

Ewciu W. ma jakiś okres wzmożenia twórczego. Gadać zawsze lubił, a teraz przelewa część na dysk.
I tak oto powstało kolejne opowiadanie.

Tadek "Miczurin" i morwy

„Miczurin” kończy kitować ramę półokrągłego okienka z poddasza, myje ręce i chowa resztę kitu do blaszanki z wodą.
Może byś co zjadł Tadziu? - pytam.
Nie jestem głodny, wlej mi tylko szklanicę tego pysznego wińska - prosi. Przechylam więc gąsior i cedząc przez sitko, nalewam mętną kwaśno woniejącą ciecz. Wypija duszkiem trzy nalane po wręby „szklanice” i wyraz błogości rozlewa się po jego pokrytej szpakowatą szczeciną twarzy.
Dooobre!- wzdycha patrząc na chlupocące na dnie gąsiora rozmiękłe owoce morwy przemieszane z drożdżowym mułem.
Pyszne winko Wojtuś zrobiłeś, szkoda że tak mało. Za rok weź rozłóż pod morwą plandekę, to więcej zbierzesz i pochlamy!
Nigdy w życiu - myślę sobie. Morwa jest dla jedwabników, a nie dla ludzi.
Ohydztwo jakie wyprodukowałem z owoców rosnącego przed leśniczówką drzewa mógł wypić tylko „Miczurin”, koneser wszelakich spirytualiów, wielki przyjaciel psów i genialny szklarz. Niby zrobiłem wszystko zgodnie z recepturą, ale coś musiało pójść nie tak.
Zresztą same owoce to też żaden rarytas, jakieś takie mdłe i bez wyrazu, no i ten wygląd jakby skurczonej gąsienicy z zielonym ogonkiem. Mimo to objadaliśmy się nimi w drodze ze szkoły idąc skrótem przez łąki. Trudno było ich nie jeść, skoro wiszące nad głowami gałęzie były od nich ciężkie, a w trawie leżały te najdojrzalsze o prawie słodkim smaku, czasem z lekkim posmakiem fermentacji. Dla nas dzieciaków rzadki, prawie egzotyczny smakołyk, a dla mnie dodatkowo przyrodnicza zagadka i przedmiot zachwytu. Bo też rosnące wzdłuż granicy między łąką a rozległym terenem należącym do GS-u drzewa były niezwykłe. Szerokie, rozłożyste, o grubych bulwiastych, pokrytych naroślami pniach i powykręcanych artretycznie konarach. Zaczytując się podróżniczych opowieściach widziałem w nich już to afrykańskie baobaby już drzewa butelkowe z Patagońskich selwasów. Całkiem nie pasując do krajobrazu intrygowały i budziły zaciekawienie powoli przechodzące w małą botaniczną obsesyjkę. Skąd się tu wzięły? Dlaczego takie wielkie, stare i pokręcone? Co więcej, wszystko wskazywało, że całkiem niedawno było ich dużo więcej. W krzakach i chaszczach otaczających łąkę, przy której ni to rosły, ni to tkwiły wielkie, częściowo wypróchniałe pnie.
Ale nie było skąd zasięgnąć informacji. Mieszkaliśmy tu od niedawna, więc rodzice niewiele wiedzieli o historii okolicy. Łąka najwyraźniej należała do parafii, zabudowania plebanii i otoczony wysokimi drzewami kościół stanowiły jej południową granicę. Pewnie proboszcz mógłby coś na ten temat powiedzieć, ale gdzieżby tam kilkuletni dzieciak śmiał niepokoić tak ważną personę. Nic nie wyjaśniła, a tylko dolała oliwy do ognia mojej ciekawości przypadkowa wizyta u znajomych mamy, którzy hodowali jedwabniki. Cały strych dużego domu pełen był obrzydliwych bladych robali pożerających liście morwy. I ten niesamowity szelest czy raczej szum tysięcy szczęk. Jakim musiałem być upierdliwym bachorem, skoro zadali sobie trud pokazania mi wszystkiego: jajeczek, kokonów, a nawet plantacji, z które brali liście. Liście były takie same, ale gdzie tam niskim krzaczkom, z jakich je zrywano do moich wielkich drzew.
W zasadzie do tej pory nie udało mi się dowiedzieć tak na sto procent kto, kiedy i w jakim celu posadził te drzewa . Domyślam się tylko, że był pewnie kiedyś w Głuchowie jakiś proboszcz pasjonat który obsadził morwą granice kościelnych gruntów. Pewnie hodował też jedwabniki, a drzewa przycinane przez dziesiątki lat przybrały przedziwne, pokraczne formy. Musiało to być strasznie dawno, bo nikt już nie pamięta, skąd się wzięły.
Mijały lata, a ja wciąż kręciłem się przy „moich” morwach co i rusz dokonując nowych odkryć. Pod nimi wszystko było inne - rosły inne rośliny niż tuż obok na regularnie koszonych łąkach, kręciły się różne zwierzaki, pełno było ptaków i gniazd. To na pniu jednej z nich po raz pierwszy zobaczyłem łasiczkę i stałem oniemiały w zachwycie nad gibką zwinnością jej maleńkiego ciała. Najciekawsze było jednak miejsce położone najdalej, już pod samymi Miłochniewicami. Rosło tam kilka morw otoczonych gąszczem czeremchy, dzikiej róży i jakichś innych krzaków, ale pod samymi drzewami nie rosło nic prócz trawy i ziół. Znałem tam każdą gałąź i każde ptasie gniazdo, znajdowałem tam najciekawsze okazy do mojego zielnika. Przecisnąwszy się przez zarośla siedziałem na mikroskopijnych polankach oparty plecami o guźlaste, chropawe pnie i chłonąłem każdy szelest liści, świergot ptaka, trzepot motylich skrzydeł. Sam niewidoczny z zapartym tchem obserwowałem przechodzących tuż obok ludzi wyobrażając sobie, że jestem jednym z bohaterów namiętnie czytanych powieści Karola Maya, Coopera i Vernica. Lubiłem zwłaszcza jedno miejsce: na wpół uschnięta morwa i rosnący tuż przy niej gigantyczny krzak dzikiej róży, której potężne, grubsze niż moje chuderlawe dziecięce ramię, pędy wspinały się po pniu i gałęziach drzewa. Najwyższe sięgały do wierzchołka, pojedyncze pędy osiągnąwszy tę niebotyczną wysokość rozgałęziały się, tworząc przewisające w dół festony cienkich gałązek. Dodatkowo porastał to wszystko chmiel. To była moja dżungla, moje liany, mój nieprzebyty gąszcz.
Potem widywałem morwy już tylko podczas wakacji czy innych rzadkich wizyt w domu. Czasem udawało się nawet skubnąć trochę owoców uprzedzając ptaki i zmierzające moją ścieżką do szkoły kolejne pokolenia smakoszy z tornistrami. Drzew ubywało, ktoś poszerzył ścieżkę do Miłochniewic wycinając wszystko: czeremchy, dzikie róże, nie martwiąc się zupełnie o ptasie gniazda. Wybudowano tuż obok oczyszczalnię ścieków i inne wonie zastąpiły duszący aromat czeremchy i subtelny zapach różanych pączków. Ktoś solidnie się utrudził ścinając stare pokręcone pnie i pewnie niejeden odcisk od siekiery nabiegł krwią zanim porąbano zawile sękate kloce. Pozostały jedynie te rosnące przy ścieżce, najpierw cztery, potem trzy, ostatnio już tylko dwie. Coraz mniej na nich liści, coraz więcej martwych gałęzi. I pewnie coraz mniej na nich czerwono-fioletowych owoców, ścieżka jakby się oddaliła od drzew i biegnie teraz poza zasięgiem ich koron.
Pewnie więc dzieciaki nie zachodzą już po mdławe jagódki, w sklepie teraz tyle pysznych słodyczy. I tylko jak za dawnych lat w coraz rzadszym cieniu ich koron odbywają się spontaniczne pikniki miejscowych pijaczków, fetujących cud zdobycia funduszy na kolejną flaszkę. A zresztą i pijaczki już nie takie, z trudem rozpoznaję wśród nich twarze dawnych szkolnych kolegów. Te łatwiej rozpoznawalne należą pewnie do ich synów - spadkobierców wyglądu i upodobań.
Nie ma już Tadka „Miczurina” z pieśnią na ustach szwendającego się po wsi ze sforą zakochanych w nim kundli. Jeśli jest jakaś sprawiedliwość i życie po życiu, to szkli gdzieś tam wysoko okna, popijając sobie z co rozsądniejszymi świętymi. Bo przecież o dobrego szklarza nigdy nie było łatwo. A nawet jeśli go tam nie chcieli, to jest jeszcze psie niebo, gdzie zawsze byłby wśród swoich jedynych przyjaciół. A może w komunistycznym raju radzieckich agronomów wraz z akdemikiem Iwanem Władimirowiczem Miczurinem, od którego wziął swój przydomek, pracuje nad nowymi odmianami roślin jadalnych?
Nikt już nie hoduje jedwabników, znikają z miast stare morwy, bo spadające owoce, których nikt już nie zbiera, brudzą kostkę chodnikową i przylepiają się do butów. Ciekawe, czy rośnie morwa przy furtce do leśniczówki, jakoś będąc tam ostatnio nie zwróciłem uwagi. Ale jak znam życie, to pewnie wyciął ją któryś z moich następców. Było z nią niezłe utrapienie. Rosła dokładnie pod drutami linii energetycznej i telefonicznej. Trzeba ją było ciągle przycinać, a i tak po każdym większym deszczu telefon milczał póki liście nie obeschły.
Rok temu posadziłem w R. morwę. Przyjęła się, przetrwała ubiegłoroczne upały. I rośnie. Ziemia tam żyzna, więc może jeszcze zdążę pojeść owoców, a jak dobrze pójdzie, to może i winko nastawię. A nuż tym razem się uda?

Warszawa, luty 2016



  PRZEJDŹ NA FORUM