Dwa w jednym czyli miejska dżungla cz. II
No to niniejszym ta tam! Wklejam pierwsze opowiadanie W., które napisał wczoraj. Interpunkcja dość swobodna, proszę o wybaczenie. Opowiadanie jest dość osobiste, ale W. wyraził zgodę na publikację wesoły

Głuchowska wierzba

Nie ma już mojej wierzby, nie ma po niej żadnego śladu. Nawet pnia, jakich mnóstwo widuje się w lesie i które nawet po kilku, a czasem kilkudziesięciu latach zaświadczają o niegdysiejszej obecności drzewa. Po niej nie zostało nic, jedynie plama nieco jaśniejszej kostki brukowej przypomina, że całkiem niedawno rosła tu - wielka, potężna, a jednocześnie taka jakaś zwyczajna, plebejska i pospolita. A jednoczenie w tej swojej pospolitości wyniosła i godna, trochę przypominając najsłynniejszego gospodarza z pobliskich Lipiec. Bo tak jak Boryna rosła na swoim i jak on na swoim padła obojętna na zmiany, jakie przez jej ponad czterdziestoletnie życie zaszły w jej bliższym i dalszym otoczeniu. A były to zmiany ogromne i niejako symboliczne, bo czyż za symboliczną nie należy uznać zmiany starej Gabrychowej stodoły krytej strzechą w pseudo modernistyczne gmaszysko, mieszczące w sobie ośrodek lokalnej władzy: pocztę, posterunek policji, dom kultury i bodajże bibliotekę publiczną.
Stodoła była drewniana, z desek a może nawet bali sosnowych, od strony południowej i wschodniej wyprażonych słońcem na czekoladowo-popielaty kolor, z bursztynowo-złocistymi kroplami zapieczonej żywicy na owalach sęków. Od północy i zachodu nie docierało słońce. Od północy wiadomo, nigdy nie dociera, a od zachodu, bo panował tam cień rzucany przez jedną, a może nawet kilka starych głowiastych „mazowieckich” wierzb. Otóż więc tam, gdzie słońce nie docierało, deski a może belki miały barwę szaro-zielonkawą, a to za przyczyną cienkiej skorupy glonów i porostów szczelnie pokrywających stare drewno.
Nie mam pojęcia czym teraz pokryty jest dach „Gminy”, jak wszyscy nazywają owo wielofunkcyjne, ozdobione koszmarnym podjazdem dla niepełnosprawnych gmaszysko i chyba nawet nie chce mi się podnosić głowy na niebotyczne wysokości trzech kondygnacji, żeby to sprawdzić. Co innego strzecha Gabrychowej stodoły-to nie był dach, to był cały mikrokosmos. Podparty na solidnej drewnianej konstrukcji z ręcznie obrobionych, łączonych na zaciosy i zamki ciesielskie, spajanych wbitymi w wywiercone otwory grubymi kołkami, solidnych sosnowych belek. Od środka cały utkany z przemyślnej drewniano – słomianej koronki, gdzie osnowa z cienkich okorowanych żerdek przepleciona była wątkiem z pęczków słomy w naszych stronach zwanych garlokami. Mimo upływu lat, a nawet całych tuzinów mendli i kop lat, zarówno żerdzie jak i słoma zachowały złocisty kolor żywicy i świeżo wymłóconej słomy. Tak jakby dopiero co gospodarz odłożył na bok ośnik i odstawił w kąt cepy (wiadomo, na strzechę tylko żytnia słoma skoszona na zielono, wysuszona w snopach i wymłócona cepem). Za to z wierzchu- o, tak- wierzch dachu Gabrychowej stodoły to było coś! Na tym wierzchu upływ lat był widoczny tak samo, jak na twarzach starych głuchowskich Gospodarzy, wyprażonych słońcem przez dziesiątki lat znojnego kroczenia za końskim zadem podczas niekończącego się ciągu orek, radleń, podorywek i bronowań. I nie idzie mi o to, że coś z tym dachem było nie tak jak się należy - co to, to nie. Dach był jak się patrzy - równy i szczelny, żaden najgwałtowniejszy nawet wiatr nie miał prawa zerwać bodaj jednej słomki. Ten, co przed laty dach układał, musiał być majster nie lada. Upływ lat widać było nie w samym dachu, ale w tym, co na nim wyrosło.
Gdybyż do Gabrychowej stodoły zajrzał wówczas, albo jeszcze lepiej, wlazł na nią botanik czy na przykład fitosocjolog- jakież to wspaniałe dzieła z zakresu botaniki, a zwłaszcza fitosocjologii mogłyby wtedy powstać. Jak już bowiem napisałem, był to mikrokosmos. Poszarzała bowiem ze starości od strony południowej (od północnej strony raczej poczerniała) słoma, pokryta była niezwykle obfitą roślinnością. Przy czym obfitość ta przejawiała się raczej w ilości gatunków i powierzchni płatów przez nie zajmowanych, a nie w znanej nam choćby z lasu wyniosłości i wybujałości. Dach bowiem pokrywały mchy i mnóstwo innych drobnych i mchokształtnych roślin . Tworzyły one grupy i kępki, płaty i wielobarwne miniaturowe zagajniki, niedostępne wówczas dla mnie, małego i bojaźliwego kilkulatka, którego przerażał sam pomysł dostawienia drabiny i zbadania tych wiszących ogrodów na niebotycznych wysokościach kilkunastu szczebli.
Ciekawość granicząca z obsesją pchała mnie do czynów desperackich: badałem kępki i strzępy strącone rzucanymi kamieniami i zrywane zdobytymi gdzieś grabiami na bardzo długim kiju. Na frontowej ścianie wisiały wprawdzie zgodnie z przepisami p-poż. bosak, tłumica, a nawet drabina - były jednak zbyt wielkie i ciężkie, no i obawiałem się pana Gabrycha, który jak mniemałem, niekoniecznie podzielał moje zainteresowania botaniczne. Czasem trafiała się gratka: a to awanturujące się wróble, których całe klany czy raczej zbójeckie bandy zamieszkujące wewnątrz strzechy odrywały i strącały w dół całe płaty, a to gwałtowny wiatr czy ulewa czyniły to samo z jeszcze większymi połaciami roślin. Jaka wtedy była radość, ile szukania podobieństw i różnic, porównywania z ilustracjami w KLUCZU ROSTAFIŃSKIEGO - tej botanicznej alfy i omegi mojego dzieciństwa. A przecież w bezmiarze tych mszystych dżungli żyły zapewne niedostrzegalne wówczas dla mnie, patologicznego botanika, niezliczone owady, pajęczaki i inne tajemnicze, obdarzone niepokojąco licznym odnóżami stwory.
Gabrychowa stodoła była koralowym ostrowiem mojego dzieciństwa, moimi Himalajami niby bliskimi i kuszącymi, a jednak groźnymi i niedostępnymi. Bardzo bliskimi, przecież były tuż tuż, na wyciągnięcie ręki. Wystarczyło wyjść z domu i w kilku krokach przejść Skierniewicką szosę. Przedrzeć się przez miękko kolczasty żywopłot z szarozielonego kolcowoju. Potem kilka kroków po oranym i już byłem przy wschodniej ścianie. Ściana północna była dostępna bezpośrednio z bocznej drogi zwanej bodaj ulicą Spacerową. To podczas jednej z takich wypraw znalazłem leżącego obok przewróconej drabiny pana Gabrycha. Był chyba nieprzytomny, a jeden z gumiaków wypełniała krew, pewnie ze złamanej nogi . Narobiłem wrzasku, zaalarmowałem Mamę i być może uratowałem sąsiadowi życie. Od tej pory z większą śmiałością eksplorowałem okolice Gabrychowej stodoły. I dlatego też, gdy spotkałem moją wierzbę, postanowiłem ją tam właśnie posadzić.
W tym czasie nabrałem zwyczaju odbywania coraz dalszych wypraw, podczas których wynajdywałem nowe rośliny, odkrywałem tajemnicze miejsca, np. niezwykły archipelag miniaturowych olchowych wysepek wśród podmokłych łąk nad strugą, noszącą dumne miano Smródki, zapewne za sprawą ścieków spuszczanych do niej z pobliskiej mleczarni. Podczas jednej z takich wypraw wczesną wiosną, gdzieś około Wielkanocy,w rowie przy Skierniewickiej szosie znalazłem moją wierzbę. Takie drzewko -niedrzewko, cienki patyk z kilkoma gałązkami, z których większość jakiś zbrodniarz obłamał, żeby pozyskać bazie na wielkanocną palmę. Gdybyż je chociaż obciął nożem. Gdzie tam! Gałęzie brutalnie urwano, wyrywając z pnia całe pasma łyka. Stała tam bidulka cała w ranach i strzępach, a na kilku pozostawionych zbyt małych aby użyć ich w zbożnym celu gałązkach, dzielnie kwitły bazie. Oczarowały mnie srebrzyste puchate myszki pokryte kuleczkami złocistego pyłku, który skrzętnie zbierały pszczoły. Gapiłem się na nie w zachwycie, a jednocześnie przepełniało mnie zdumienie i wściekłość: nie mogłem pojąć, jak można było zniszczyć takie niewiarygodne piękno.
Byłem bardzo płaksiwym dzieciakiem, poryczałem się więc na losem biednego drzewka. Miałem jednocześnie świadomość, że za rok, jeśli drzewko w ogóle przeżyje, znów ktoś je okaleczy. Na pniu widoczne były zarośnięte blizny po poprzednich Wielkanocach. Nie mogłem do tego dopuścić. Postanowiłem przenieść je w bezpieczne miejsce i dopilnować, aby nikt i nigdy nie mógł skrzywdzić najbardziej zachwycającego tworu natury, z jakim miałem dotychczas do czynienia. Trzeba było znaleźć odpowiednie, a przede wszystkim bezpieczne miejsce. W miniaturowym ogródku przy domu, w którym wówczas mieszkaliśmy nie było miejsca. Rosła tam już jarzębina i mnóstwo roślin posadzonych przez Mamę, która odreagowywała właśnie traumę kilku lat spędzonych w mieście (wielkie mi miasto-Nowe Miasto nad Pilicą! ), gdzie ona, gospodarska córka i zamiłowana ogrodniczka żyła bez bodaj spłachetka gruntu pod pietruszkę i rzodkiewki.
Wielkiego wyboru nie było: posadziłem drzewko koło Gabrychowej stodoły. Znalazłem lukę w kolcowojowym żywopłocie, wygrzebałem dołek i już. Co ciekawe, prawie nie pamiętam samego przesadzania, jakieś strzępy wspomnień z szamotania się z ogromnym tępym szpadlem, coś o podlewaniu, a poza tym nic - pustka. Najważniejsze, że była bezpieczna. Żywopłot rósł sobie swobodnie, sporadycznie tylko przycinany, a ja widziałem moje drzewo, wystarczyło wyjść przed dom i spojrzeć przed siebie. I tak posadziłem swoje pierwsze drzewo. Potem było ich wiele. Setki, a nawet tysiące, małych i dużych, iglastych i liściastych, rodzimych i egzotycznych. Sadziłem i nadal sadzę, ale to ona była pierwsza.
Rośliśmy sobie razem, tyle że ona błyskawicznie, a ja tak sobie, powoli, każde zgodnie z właściwym swojemu gatunkowi tempem. Gdy wyjechałem do Zagnańska by dowiedzieć się o drzewach i przyrodzie tego, czego nie znalazłem w małej wiejskiej bibliotece i gdy potem wracałem, widziałem moją wierzbę. Z każdym rokiem coraz wyższą, o pięknej symetrycznej koronie. Na szczęście pan Gabrych, właściciel terenu, na którym rosła, nie ogłowił jej, tak jak to czynił z jej kuzynkami rosnącymi po drugiej stronie stodoły. Przez kilka lat mieszkałem i pracowałem w pobliżu, a ona wciąż rosła.
Gdy przeniosłem się w dalsze okolice i coraz rzadziej odwiedzałem Rodziców, każdej wizycie towarzyszyło zdumienie, że tak szybko, że taka wielka, że brakuje rąk żeby objąć jej pień. I że ten pień taki chropawy, że kora coraz grubsza i głębiej spękana. A wokół też wszystko się zmieniało: wycięto żywopłot i położono w jego miejscu chodnik, rozebrano Gabrychową stodołę, w niwecz obracając dżunglę mchów i tundrę porostów. Nasadzono w pobliżu piękne nowomodne klony o złocistych i pstrokatych liściach i wycięto pod parking jej ogławiane kuzynki. Potem zniknęli najbliżsi sąsiedzi - dwa wyniosłe jesiony rosnące po drugiej stronie szosy Skierniewickiej, a właściwie ulicy noszącej dumne miano Alei Klonowej. A ona już nie rosła, ona olbrzymiała stojąc sobie pośrodku chodnika i zmuszając wszystkich do nadkładania kilku kroków. I zapewne irytując coraz bardziej śpieszących się ludzi. Wiatr strącał drobne gałązki z jej coraz potężniejszej korony. Jesienią zasypywała cały parking zwałami złotozielonych szybko czerniejących liści. W domu została tylko Mama i podczas kolejnych odwiedzin zauważyłem, że korzenie drzewa podnoszą i rozpychają kostkę brukową tworząc trudne do przebycia wertepy. Pień zaś - no cóż, z trudem obejmowałem jego połowę . Była olbrzymia, wspaniała, żadne inne z posadzonych przeze mnie drzew nie mogło się z nią równać. A teraz jej nie ma.
Podczas ostatnich świąt wyszliśmy na spacer i zobaczyłem tylko jasną plamę świeżo ułożonego bruku. Nawet nie wiem kto i kiedy ją wyciął. Czy ostatnio a może przed rokiem? Może nie było jej już w poprzednie święta, a ja zajęty tym, co się wówczas działo zwyczajnie nie dostrzegłem jej braku? Myślę jak się to odbyło. Pewnie przyjechali podnośnikiem koszowym i tnąc od góry wśród warkotu pilarek w deszczu gorzko pachnących salicylem złotawych trocin poszatkowali jej koronę, zasypując parking i ulicę kawałkami gałęzi. Pewnie na czas akcji zatrzymali ruch na ulicy i ogrodzili teren byle jak rozciągniętą plastikową biało-czerwoną taśmą. Pewnie ktoś pilnował żeby nie dopuścić gapiów w pobliże lecących z nieba gałęzi. Na pewno dopilnowano opróżnienia parkingu, żeby padając nie uszkodziła czyjegoś samochodu.
A potem normalnie, szef ekipy (chcę wierzyć, że to był właśnie szef, a nie pierwszy lepszy pilarz) wziął największą w firmie pilarkę z najdłuższą prowadnicą. Przyklęknął, założył rzaz podcinający, a potem ostrożnie poprowadził dławiącą się i stającą w miękkim drewnie pilarkę. Każdy fachowiec to potwierdzi, najtrudniej rżnie się w miękkim, a już najgorsza ze wszystkiego wierzba- piła grzęźnie, łańcuch się blokuje. A taki na przykład dąb albo jeszcze lepiej jesion - toż to sama przyjemność taka ścinka. No więc szef przyklęknął, reszta ekipy naprężyła przywiązaną do wierzchołka czy raczej kikuta, jaki po nim pozostał, linę. Piła zawyła na najwyższych obrotach, pień pochylił się i z jękiem runął. Ziemia pewnie zadrżała, a huk było pewnie słychać w całym Głuchowie, a może i Miłochniewicach . I już po wszystkim. Ktoś zdemontował kostkę, koparka wyrwała z ziemi karpę i co grubsze korzenie, brukarze położyli nowy bruk. Gapie rozeszli się do domów komentując sprawność ekipy i zastanawiając się komu przypadnie drewno. Bo to niby z wierzby żaden opał, ale jak się porąbie i wysuszy to się i spali, tylko rąbać trzeba póki mokre, bo jak wyschnie, to łapie za siekierę i całkiem się nie łupie.
Szkoda, że mnie przy tym nie było. Wziąłbym sobie parę prostych gałęzi, tak ze 2 metry długich i jak ręka w przegubie grubych, zawiózł tam gdzie teraz mieszkam i tam gdzie chciałbym spędzić starość. Wbiłbym je w ziemię na łące, poczekał parę lat i mógłbym znów objąć chropawy pień mojego drzewa. Mojego pierwszego drzewa. Nie, nie mam żalu, jestem przecież leśnikiem, ścinam to co ktoś kiedyś zasadził, ale w szkole na samym początku powiedzieli mi, że to taki niewdzięczny zawód. Że jak za młodu zasadzę, to mój wnuk na stare lata będzie miał co ścinać. A tu masz; moje pierwsze drzewo, takie wielkie i wspaniałe, zielony most między ziemią a niebem znikło, a ja wciąż żyję i sadzę kolejne drzewa, kolejne zielone mosty. Przed Gminą teraz czysto, liści jedynie tyle, co wiatr przywieje z Alei Klonowej, chodnik równiutki i młode matki albo i babcie pchające wózki w drodze do całkiem przyjemnego parku, jaki powstał w w miejscu dawnych Dołów, nie muszą zjeżdżać na asfalt, omijając zawalidrogę. No, może latem kiedy słońce przygrzeje i rozpali do czerwoności powietrze wewnątrz aut brakuje cienia, ale lato trwa krótko, a liści dużo mniej do grabienia.
Nie ma już mojej wierzby, nie ma żywopłotu z kolcowoju ani stodoły z omszałą strzechą. Pewnie w całej gminie nie znajdzie się już ani jednej strzechy. Dawno odszedł Pan Gabrych, a w zasadzie to Pan Gabryjel, bo takie fantazyjne archanielskie imię nosił nasz sąsiad. W rowach przydrożnych nie uświadczysz żadnego drzewka, bo wszystko wykoszone z godną lepszej sprawy starannością i nie ma skąd wykopać nowej wierzby. Zresztą czy warto w dobie satelitów i rakiet balistycznych komunikować się z niebem za pomocą kruchych wierzbowych gałązek?

Warszawa, luty 2016


  PRZEJDŹ NA FORUM