Wsi spokojna, wsi wesoła, czyli c.d.n. w czwartą rocznicę wiejskich przygód W. i Z.
Aniu cieszę się, że tak to odbierasz, zapraszam na cd oczko
Teresko spokojnie, wszystkie relacje są i czekają na Ciebie!
Misiu w takim razie wszystkie zdjęcia zachodów słońca dedykuję Tobie wesoły
Janeczko mam nadzieję, że nie zmarzłaś zbytnio na spacerze z nami! Lampy to dla mnie jeden z ważniejszych elementów wystroju wnętrz. Lubie ładne kształty i patrzę, jaki rodzaj światła dają.
A Gorczycowa - sama słodycz, czyż nie? pan zielony

W cz. VI chyba wrzucę dwa ostatnie dni, bo tu nie ma już za wiele do opowiadania. We wtorek pogoda zapowiadała się wcale nieźle i choć RL od trzech dni zapowiadało ocieplenie do 4-5 stopni poniżej zera, u nas termometr wystawiony na parapet nie pokazywał więcej niż - 10.

Poranne słoneczko przeciera oczy



Komplet rolet w sypialni. Zależało mi zwłaszcza na tej większej, bo zasłania okno od ulicy. Jasne, że ruch tam żaden, zwłaszcza pieszy, ale jakoś nie lubię przebierać się przy gołym (nomen-omen) oknie. Okna w salonie nie pokazuję, bo żadna atrakcja, prosty, gładki biały woal dający transparentność, ale z drugiej strony pewną intymność.



W. od rana pichcił confit z kaczki, z dodatkiem przeróżności:szarej renety, cebulki, przypraw. No, dietetyczne to to nie jest, ale zapach wydzielało nieziemski. Po zasłoikowaniu wyglądało to tak:



Przy śniadaniu obfociłam sikorkę (a może sikorka) za kuchennym oknem





Po śniadaniu znów pastwienie się nad drzwiami. Miałam nadzieję, że skończymy te dwa skrzydła podczas tego pobytu, ale to nie takie proste. Ponieważ powierzchnie płaskie skończyłam dnia poprzedniego, przyszła pora na rowki. Szlifierka ma na wyposażeniu jakieś takie końcówki o różnym przekroju, które mocuje się na dziobie i one niby mają służyć do takich nierówności. No dobra, popróbujemy. W. zainstalował najodpowiedniejszą naszym zdaniem, okleił kawałkiem papieru, a ja przyłożyłam, gdzie należało. No, niestety tu wynalazek się nie bardzo sprawdził. Albo my zrobiliśmy coś nie tak. Papier zaraz się zsunął, a poza tym zatkał się błyskawicznie pyłem.
Nolens volens trzeba było przerzucić się na drapanie ręczne. Papier na paluch i trzemy. Nawet szło, choć papier o drobnym ziarnie zapychał się błyskawicznie. W pudle narzędziowym znalazłam kawał papieru, ale z kolei o ziarnach grubości tłucznia drogowego, ale desperacko spróbowałam, jak działa. Na płaskim rysował wściekle, ale na tych rowkach wydrapywał sporo farby. Zostawały kawałki już wciśnięte bardzo głęboko.Zaginałam go w różnych konfiguracjach i robiąc różne dziwne miny, które podobnie jak wystawianie języka, bardzo pomagają przy takich robotach wciskałam w rowkiwesoły

W. obok opalał resztki fekalnego brązu i tak sobie skrobaliśmy przez jakieś dwie godziny. Skończyłam swoje skrzydło, W. w międzyczasie szurnął brzegi skrzydła szlifierką kątową z jakąś tarczą listkową czy czymś takim. Tu trzeba uważać, żeby za dużo drewna nie zebrać.
To co zostało to już temat na skrobak, jak widziałam na filmie na YT.







Ponieważ ptactwo szalało na stołówkach, zrobiłam kilka zdjęć. Fauna ptasia jest tu zimą dość uboga gatunkowo, ale widok takiej hałastry łasującej na tłuszczyku to fajny obrazek.













PO pracy łyknęliśmy obiad (ogórkowa) i postanowiliśmy resztę dnia spędzić na zajęciach w podgrupach.

Wieczorem w RL nadawano taki dość ponury reportaż, w którym pewna pani opowiadała o swoich doświadczeniach z dzieciństwa podczas oblężenia Stalingradu. Potworny głód, mróz, choroby, niewyobrażalne cierpienia próbujących przetrwać ludzi. Potem inna pani opowiadała o wywózce do Kazachstanu. Słuchałam tych opowiadań i zastanawiałam się, po co takie traumatyczne przeżycia publikować, w jakim celu je przywracać w pamięci i innym pokazywać. W końcu doszłam do wniosku, że niedługo ludzi, którzy przeżyli tamten czas już nie będzie. Będziemy skazani na wtórność, przekazy z drugiej ręki siłą rzeczy zafałszowane mniej lub bardziej, świadomie lub po prostu z powodu braku danych i upływu czasu.
Czy to ma znaczenie dla nas i dla żyjących w przyszłości? Może nie. A może jednak tak.

Potem była audycja zgoła inna tematycznie. Chodziło o zrzucenie wagi w ramach noworocznych postanowień. Pani kardiolog tłumaczyła bardzo dokładnie i przystępnie, co nam grozi w przypadku nadwagi, co to jest otyłość brzuszna i jakie są jej konsekwencje... W. mimowolnie słuchał krzątając się po kuchni i w końcu ryknął : Zuzia wyłącz, bo słuchać tych głupot nie mogę! Wtedy ja też ryknęłam. Śmiechem bardzo szczęśliwy I pytam, czy mu miło sapać, jak się schyla do zawiązania buta. No nie.I ustaliliśmy, że faktycznie trzeba się wziąć i zredukować nasze tłuszczyki, ale w sposób świadomy, mądry i skuteczny. Bo dla zdrowia. Czyli w zasadzie to, co zaproponował parę dni temu Janusz tj. ŻP.
Oby się udało!

W dzień wyjazdu jak zwykle byłam nieco rozmamłana, bo perspektywa końca godnego życia jakoś mnie rozwala psychicznie. Siedziałam przed oknem i cykałam ptaszyska. Śniadanie na tłuszczyku było udziałem grupy międzygatunkowej. Sikory i mazurki przy wspólnym stole. Obok najliczniejszych bogatek przyplątała się jedna modra.











Postanowiliśmy pójść na pożegnalny spacer do lasu. Temperatura nieco się podniosła, wiatru nie było, więc wyruszyliśmy z psem stałą trasą.

W. pokazywał mi różne drzewa, ciekawe podobno bardzo szczęśliwy, w pewnym momencie mówi: ale łosi to tu nie mają. Ano nie mają pewnie. Niekoniecznie muszą być wszędzie. Choć jest ich już wielokrotnie więcej niż powinno być.
Skręciliśmy w jakąś węższą ścieżkę, Kredka w pewnym momencie stanęła jak wryta. Zatrzymaliśmy się i usłyszeliśmy szum, jakby ktoś wielki worek ciągnął przez krzaki. W prześwicie zamajaczyły tyłki jakichś zwierząt. Zgadnijcie jakich bardzo szczęśliwy Dwóch łosi! Za chwilę dołączył do nich trzeci. Kredka wniebowzięta.
Mówię więc do W. żeby nie wspominał, że brakuje tu np. niedźwiedzi grizzli, bo gotowe wyleźć zza jakiegoś krzaka chcąc udowodnić miastowym frajerom, że istnieją.
W ogóle tego dnia tłok był w lesie jak na Marszałkowskiej w godzinach szczytu. Sarny przebiegały co chwilę. W pewnym momencie usłyszeliśmy donośne skrzeczenie, W. stwierdził, że brzmi to jak krzyk zająca złapanego przez drapieżnika.Skrzeczenie nie ustawało, kiedy szliśmy w tamtym kierunku. W. stwierdził, że może się zwierzak we wnyki złapał, bo drapieżnik już by go uśmiercił. Ruszyliśmy szybciej, a skrzeczenie stało się ogłuszające. Okazało się, że to sójki atakowały coś schowane w stercie gałęzi. W. podszedł bliżej, Kredka wsadziła ryj w gałęzie i po chwili wyleciała z nich...sowa. Wkurzyłam się, że wypłoszyliśmy biedaczkę z kryjówki, gdzie schowała się przed bandytami.
Wrzaski się oddaliły, W. stwierdził, że kiedyś była taka metoda liczenia ptaków: wystawiało się atrapę sowy i liczyło się ptaki przylatujące, aby tłuc sowę. Sowę trzeba było wstawiać do klatki czasami, bo ptactwo potrafiło roznieść kukłę w drzazgi.

Udaliśmy się w drogę powrotną, zdjęć zrobiłam dosłownie kilka





Wychodząc z lasu na drogę do Sosnówki zobaczyliśmy, że nasz dom jest dokładnie w osi ścieżki prowadzącej do wsi.
Płotek sztachetowy z prawej strony to ogrodzenie domku naprzeciwko, widocznego z ogrodu frontowego od nas



Po powrocie zaczęło się pakowanie, sprzątanie, przygotowanie drewna na następny raz i spuszczanie wody z instalacji.
Wyjechaliśmy ok. 16.00 w zaczynającym padać gęstym śniegu. W. zaczął żałować, że nie wziął kilku worków z owsem celem dociążenia samochodu, bo zrobiło się trochę ślisko. Dojechaliśmy jednak bez przeszkód, choć nie był to raczej rekord trasy.W każdym razie: do następnego razu!


  PRZEJDŹ NA FORUM