Wsi spokojna, wsi wesoła, czyli c.d.n. w czwartą rocznicę wiejskich przygód W. i Z.
Misiu sałatkę musieliśmy dzielić sprawiedliwie, bo jedno drugiemu patrzyło na ręce. Tzn. na łyżkę. W. zawsze twierdzi, że sprawiedliwie to nie znaczy po równo. On musi mieć więcej albowiem jest większy. Jedliśmy prosto z salaterki wesoły

W cz. III będą już jakieś konkretniejsze czynności, o których wspominałam. Ale zanim zabraliśmy się do działalności pożytecznej, pospaliśmy sobie do 9.00! Po śniadaniu W. pojechał do Wisznic po zakupy.Przy okazji miał odwiedzić tutejszych lek wetów, ponieważ skończyły nam się leki przeciwświądowe dla Kredki.
Ja się trochę jeszcze powałkoniłam, poczytałam gazetki i posłuchałam radia. Ponieważ kocie wiktuały zniknęły z talerza, wystawiłam kolejne porcje nawołując klientelę kociej stołówki.

W. za czas jakiś powrócił z informacjami następującymi:

- słoniny nie ma zatem kupił tłuste podgardle
- karmy dla ptaków w postaci mieszanki nasion różnej maści, która jest u nas w mieście w każdym Lidlu tu nie ma i chyba nigdy nie było. Pani w Kojpaszu też popatrzyła na niego dziwnie, jak zapytał o takie coś...
- tutejsi lekarze wet. nie leczą psów ani kotów. Tak przynajmniej wywnioskował W. z rozmów z dwoma przedstawicielami tejże profesji. Jeden, a właściwie jedna, nie umiała prawidłowo odczytać nazwy leku z opakowania podsuniętego pod nos. Potem powiedziała, że oni leki dla kur czy świń mają, ale dla psów to nie. Drugi stwierdził podobnie, że on to tylko krowy i świnie leczy. Rany julek! To znaczy, że w razie czego z Kredką czy Kicią do Włodawy trzeba zasuwać...albo nie daj Bóg do Białej! A ja, o święta naiwności, chciałam się umawiać tutaj na sterylizację tych kotek dochodzących. Czniam to, że pewnie są czyjeś. Wiecznie łażą w ciąży albo chude po ciąży... No, ale taki obrót sprawy komplikuje przedsięwzięcie.

Rozpakowaliśmy zakupy, W. nastawił żurek, a potem przystąpiliśmy do montowania szlifierki oscylacyjnej, ponieważ postanowiłam kontynuować dzieło renowacji drzwi, które rozpoczęłam równo rok temu zdrapaniem farby przy pomocy opalarki z jednego skrzydła drzwi kuchenno-jadalnianych.
Okropnie chciałam wypróbować nowe cacko, W. cmokał i kręcił nosem: a to, że papieru nie dokupiłam, a to, że takie narzędzie to już do ostatecznego wygładzania jest i w ogóle robił wrażenie, jakby sobie trochę ze mnie pokpiwał. O żesz ty! No, ja Ci pokażę! Tak wysztafiruję te drzwi, że do Pałacu Zamojskich będą je chcieli za worek pieniędzy kupić.

Drzwi wystawiliśmy na zewnątrz, przykleiliśmy papier najgrubszy jaki był w komplecie czyli 60 , ubrałam się na cebulę stosownie do temperatury i ruszyłam z robotą. Wprawy nie mam w posługiwaniu się szlifierką, ale jakoś szło, resztki jakichś starożytnych pokosto-klejów zdrapywały się całkiem nieźle.Nie wiedziałm, czy to docikac trzeba jakoś mocno, czy wystarczy trzymać przyłożone. Bałam się faktycznie, że mi się zaraz papier zużyje, a tu zapasu nie ma. Postanowiłam zdrapać tyle ile się da.Trochę ręka bolała od tych drgań, ale dało radę.

Oto narzędzie



A to częściowo obrobione drzwi





Skupiłam się na powierzchniach płaskich, rowki i wypustki zostawiając sobie na później. Przy okazji Pat i EwaM poradziły mi w sprawie papieru w wątku renowacyjnym wesoły

W. poprzyglądał mi się chwilę, nawet pochwalił efekty wysiłku, a potem sam chwycił za piłę spalinową i zabrał się za coś, co nie mogło doczekać się na męską decyzję, czyli za stos bezładnie ćmachniętych desek przy ścianie szczytowej obory. Były to odpady z czasów, kiedy stawiany był płot. Naokoło sadziliśmy rośliny, W. wykaszał trawę i badyle, a ten badziew leżał i szpecił.
Deski zostały porżnięte na odcinki, a każdy z nich porąbany siekierą na szczapki



Po godzinie zmarzły mi cztery litery i nie tylko, więc W. stwierdził, że muszę zmienić rodzaj aktywności, zatem proponuje noszenie pociętych desek do drewutni. W zasadzie czemu nie. Trochę się rozruszam przy tym, pokucam i może cieplej mi będzie.
Zbierałam deski, zanosiłam do drewutni, a część układałam pod ławeczkami na ganku do awaryjnego wykorzystania.
W. przygotował jeszcze koszyk pełen pociętej drzazgi na rozpałkę. Te kawałki są mocno żywiczne, więc dobrze się palą a i pachną fajnie w domu.



Słońce schowało się za oborą, zrobiło się zimniej, więc po skończeniu z opałem wróciliśmy do domu.

W. postawił na kuchni gar z żurkiem. Zjedliśmy po misce i wróciliśmy do nieróbstwa wesoły



W. miał co prawda wymianę zdań z Kredką na temat tego, kto ma większe prawa do korzystania z kanapy. W rezultacie osiągnęli kompromis bardzo szczęśliwy



Wyskoczyłam jeszcze na chwilę cyknąć zachód słońca





I tak oto zakończył się drugi dzień nowego roku, a o trzecim opowiem, gdy c.d. w postaci kolejnej części n.


  PRZEJDŹ NA FORUM