Wsi spokojna, wsi wesoła czyli c.d.n. choćby nie wiem co :)
Kochani, niezmiennie serdecznie dziękuję za wizyty!
Misiu no jakże byłoby bez Ciebie!
Januszu nie śmiem nawet porównywać się do mistrzów wypieków adwentowo-świątecznych z Hannoveru wesoły
Elu poczucie humoru to warunek konieczny, żebym w ogóle z kimś mogła nawiązać kontakt. Ileż to razy śmiech podnosił mnie na duchu, żarty wyciągały z ponurego nastroju, a wygłupy rozładowywały wiszący w powietrzu konflikt.
Janeczko te różne kuchenne niuanse, domowe smakołyki pamiętane sprzed lat to sam cymes, nieprawdaż? Buraczki rzeczywiście jeszcze są na rabacie warzywnej, dobrze wypatrzyłaś sokolim okiem wesoły Zresztą pokażę je w tej części.
Przeczytać taki komplement to najlepsza zachęta do tego, aby ruszyć wreszcie z cz. IV, która zakończy tę relację.

Ostatni dzień pobytu to jak zwykle pomieszanie z poplątaniem i gonitwa z czasem, żeby zdążyć ze wszystkim i nie wyjechać zbyt późno.
Zapomniałam dodać, że podczas kucharzenia we wtorek wieczorem do W. zadzwonił dziadek-ogrodnik i umówił się z nim na odbiór sadzonek we środę. Tłumaczenie jak dojechać było dość skomplikowane, jak się zorientowałam ze słyszanej jednostronnie konwersacji, coś jakby "trzy zdrowaśki przez łąki, a potem wedle trzech buczków..." W. starał się spamiętać i zwizualizować sobie to przestrzennie, a i tak na koniec dziadek stwierdził, że w pomarańczowej kamizelce wyjdzie na drogę i pokieruje W. do celu.

No, to wracamy do dnia ostatniego naszego listopadowego pobytu.
Ranek deszczowy nie zrobił już na mnie wrażenia. W przeciwieństwie do piosenki usłyszanej w radiu, której szczególnie jeden wers zapadł mi w pamięć: "Ta miłość jest wytarta jak brukowa kostka Saint Tropez" bardzo szczęśliwy
W. po śniadaniu zajął się obróbką gęsi, która jak się okazało, moczyła się w czerwonym winie całą noc i wyglądała nieco makabrycznie po wyjęciu z miski. Przepis gaskoński został nieco zmodyfikowany i W. poszedł do warzywnika zdobyć nieco warzyw. Marchewki jeszcze wciąż jadalne:



Wywiesiliśmy flagę, a potem W. wyruszył do dziadka, bo stawić się miał na 10.00, a droga niepewna wesoły

Mnie strzeliło do głowy, żeby porobić zdjęcia z makro obiektywem, choć pogoda pochmurna i wietrzna jako żywo do tego zupełnie się nie nadaje. Nie szkodzi. Efektu może spektakularnego nie ma, ale Ci co widzieli moją gimnastykę z aparatem z przysiadami kucznymi w znakomitej przewadze, będą to wspominać jeszcze długo bardzo szczęśliwy













Wiatr przepędzał chmury po niebie, od czasu do czasu słońce próbowało się przebić, ale za chwile wracał deszcz



Przypomniałam sobie o skoszonej trawie od frontu. W. marudził, że trzeba ją zgrabić, bo zgnije i zniszczy trawnik. Chcąc nie chcąc złapałam grabie i zabrałam się za robotę moknąc w gęstej mżawce. Ulicą przechodziła Bożenka z młodsza córką i zagadnęła: nie za mokro na robotę? Nooo, mokro jak cholera Pani Bożenko, ale co zrobić...Pogwarzyłyśmy chwilę, potem ja wróciłam do machania grabiami, a sąsiadki udały się do lasu na grzyby.
Udało mi się jakoś usunąć rozmiękającą na deszczy zielonkę, wykorzystałam ją jak zwykle jako warstwę antychwastową wzdłuż ogrodzenia.

W. pojawił się w chwilę potem wraz z łupem. Dziadek podobno odmówił wzięcia opłaty za sadzonki, bo jak się wyraził:"działalność handlową już na ten rok zakończył". Ano tak, mówię, pewnie kasę fiskalną w stodole zamknął. Łyknęliśmy herbaty i osuszyliśmy się z grubsza z deszczówki.
W radiu ciąg dalszy niepodległościowej papki, W. już się zaczął irytować słuchając tych relacji składających się głównie z poświęcenia czegoś, odśpiewania pieśni i zjedzeniu grochówki czy kiełbaski.Przy jakiej okazji była wzmianka o jakichś kolejnych planach ekshumacyjnych, już nie pamiętam apropos czego. Generalnie chodziło o to, że kogoś znaleźli, trzeba go koniecznie wykopać i przenieść w inne, "godniejsze" miejsce. Zatem W. uznał że do każdego programu obchodów święta 11 listopada powinni włączać spontaniczne ekshumacje jako jedną z atrakcji.

Gęś wraz z towarzyszącymi składnikami warzywnymi została wstawiona do gęsiarki i postawiona na kuchni. Jako warzywo niezależne W. wykopał część buraków.



Oczyszczone i ugotowane miały stanowić : a) wywar do barszczu, b) jarzynkę do gęsi.

Dzień krótki, zatem trzeba było się zabierać za sadzenie drzewek. Z zakupów na szkółce była do posadzenia morela. Ze sztobrów od Marysi-Maski przechowywanych dwa lata w wiadrze w miastowym mieliśmy tawuły, bylicę-boże drzewko i amorfę Reszta to dziadkowe drzewa owocowe: jabłonie i śliwy.

W. zajął się morderczym kopaniem dołów, a że teren wybrał najtrudniejszy z możliwych, za spichrzem, gdzie poza kożuchem traw były jeszcze jakieś elementy betonowe, wrośnięte połamane płyty eternitu i inne atrakcje, to trwało to dość długo.
Po posadzeniu zajęłam się montowaniem węża z dwóch części, co przyczyniło się do odkrycia, że dopiero co zakupiona złączka przepadła bez wieści jak w wychodku. Nerwowe grzebanie w stercie przeróżnych utensyliów ogrodniczych nic nie dało, za to sięgnięcie do kieszeni bluzy i owszem wesoły

Wąż rozciągnęłam na całą długość, bo teren obsadzony jest dość daleko od źródła wody.I tak kilka sadzonek musiałam obsłużyć wiadrami, które tragałam rzucając grubym słowem za każdym razem, kiedy noga wpadała mi w jakiś dół niewidoczny spod trawy lub potykałam się o jakieś ukryte elementy wystające z gruntu i chlustałam sobie lodowatą wodą na nogi i wlewałam sobie ją do gumofilców.

Posadzona morela



oraz jedna ze śliw



Te czekają na posadzenie



W. jakoś nazwał ten rodzaj szczepienia, ale nie pamiętam. Chyba kożuchówka.
Zajęłam się jeszcze wypieleniem badyli wokół krzewów jagód kamczackich. Wokół każdego wysypałam warstwę zrębek. Akurat Bożenka wracała z lasu ze średnim zbiorem grzybów, ale za to, jak sama powiedziała, zrelaksowana szwendaniem się po lesie. Obie przyznałyśmy, że w tym roku jakoś wyjątkowo mało miałyśmy okazje do leśnych wędrówek.U niej albo dzieci przyjeżdżają lub wyjeżdżają o różnych porach, a to do mamy trzeba jechać, w dni powszednie praca. Ja też jakoś czasu nie znalazłam. Roboty w ogrodzie coraz więcej, jakoś głupio człowiek myśli, że szkoda czasu na spacery.

Robiło się coraz mroczniej, więc wróciliśmy do domu, ponieważ gęś dochodziła, a wypadało jeszcze coś zjeść przed wyjazdem. Napisać, że produkt finalny smakował bosko to nic nie napisać, jakby zapewne skomentował to Jerzy Pilch. Kawałki delikatnego mięsa w aromatycznym sosie z duszonymi warzywami. Pożarliśmy to z ziemniakami i zabraliśmy się za pakowanie, co w szczególności dla W. było nie lada wyczynem, bo jak wspomniałam wcześniej, samochód załadowany był towarem ze szkółki w Wisznicach, a tu jeszcze owies w workach no i sprzęt ogrodniczy w postaci glebogryzarki i wykaszarki.
Dla mnie z kolei wyzwaniem było popakowanie wszystkich kulinariów: wypieków i produktów pozyskanych z gęsi. Większość popakowałam w słoiki oraz w specjalnie przywożone pojemniki do żywności zamykane szczelnie, co umożliwiło nawet przewiezienie zupy.



Wreszcie po jakimś cudownym upchnięciu wszystkiego, prysznicu i zainstalowaniu zwierząt w samochodzie (z Kicią była gonitwa,szukanie po zakamarkach i wymiatanie szczotką spod łóżka, ponieważ odmówiła powrotu do miasta) ruszyliśmy w drogę powrotną. Jednak przy odpalaniu samochodu W. z niepokojem zauważył, że świeci mu się jakaś kontrolka, która wskazuje na problem z alternatorem czy czymś takim. Od razu adrenalina mu skoczyła, ja się też trochę wystraszyłam, no bo dokładnie nie wiedzieliśmy co się stało, a rozkraczenie znienacka na środku drogi po nocy daleko od domu z psem i kotem na pokładzie jest raczej średnio przyjemne. Samochód co prawda odpalił i pojechał, ale biedny W. potwornie się stresował całą drogę, a ja mu nie umiałam pomóc.
Dojechaliśmy bez przeszkód, a następnego dnia W. pojechał jeszcze coś załatwiać, następnie udał się do mechanika, gdzie dzielne autko dojechało i ...wyzionęło definitywnie ducha. Okazało się, że faktycznie alternator walnął, sprawa dość prosta, choć oczywiście kosztowna.
Na szczęście już po wszystkim i mamy póki co czym pojechać po raz kolejny. W. nawet już pojechał, tyle że w pojedynkę. Ja jakoś nie miałam weny po stresach pracowych, a W. nawet nie bardzo namawiał. Chyba po prostu i on i ja czasem chcemy pobyć sami.
Z relacji telefonicznych wynika, że głównie siedzi z tyłkiem przy piecu z przerwami na przyniesienie drewna, ukatrupienie i oporządzenie kury od Bożenki (rosół ze starej kury jest podobno niezastąpiony na przeziębienie...) oraz nakarmienie kotów tambylczych szturmujących wejście. No skoro mnie tam nie ma to.. do następnego razu!




  PRZEJDŹ NA FORUM