Wsi spokojna, wsi wesoła czyli c.d.n. choćby nie wiem co :)
Małgoś u kotów higiena to podstawa. Kot który zaprzestał dbania o czystość to kot bardzo chory. Do naszej stodoły zapraszam! Jest jeszcze słoma rumiankowa ze zbiorów, które stanowiły podstawę upraw w tym regionie jakiś czas temu. Na początku nawet Bożenka uprawiała i okropnie lubiłam te żniwa rumiankowe, potem jakoś powoli to zanikło.
Misiu dziękuję za jak zwykle ujmujący komentarz! Staram się poza relacją przemycić jakieś wyznanie wesoły Coś w rodzaju zakamuflowanego zachwytu, ale bez pretensjonalnych achów i ochów, bo to mnie denerwuje. Ale pod przymusem nie piszę, o nie wesoły
Kasiu kaniu szczera prawda! Dla nas święto to wizyta na wsi. Pozostawienie całego miejskiego życia i przestawienie się na inne fale. I zawsze ten czas jest za krótki.
EwoEsWitaj! chmury tamtejsze stanowią przedmiot mojej nieustannej kontemplacji!
Beatko o gęsi będzie, ale bez szczegółów, bo skupiłam się na czymś innym bardzo szczęśliwy
Ewciu no, jeszcze trochę kulinarnie pociągnę, zwłaszcza, że sama coś wytworzyłam i nikt się nie otruł bardzo szczęśliwy
gawronko ja się makaronu na słodko nie wyrzeknę, a skwarkowy potraktuję jako danie egzotyczne, które spożywa się jako osobliwość wesoły
Joasiu i jako jedyna nawet byłaś jakiś czas temu wesoły
Aniu zapraszam zatem na ciąg dalszy, pardon na c.d.!
Marysiu cieszę się, że zaglądasz i dzielisz się wrażeniami! Kulinaria prezentuję z uwagi na zaangażowanie W. w ich produkcję, a skoro działają inspirująco - tym bardziej mam motywację do dalszych opisów. Co też niebawem nastąpi!
Dario stodoła jest dla mnie taka trochę terra incognita. W. twierdzi, że mieszka tam jakaś sowa, którą słyszał wieczorem. Wykaszarką W. ryknął w poniedziałek, a teraz przejdę do cz.III czyli do relacji z wtorku, którą rozpoczął deszcz i gęste chmury.

Z okna zatem obejrzałam dokonania W. polegające na wycięciu badyli w Albiczukowskim.





Po śniadaniu składającym się z jajecznicy według W. czyli smażonego boczku, grzybów i cebuli lekko sklejonych jajkiem ustaliliśmy plan dnia. Pogoda raczej barowa, ale jednak jakieś prace należało wykonać. Po pierwsze niepokój mój budził wielki karton z cebulkami do posadzenia. Nie znoszę tego zajęcia, po 3 minutach boli mnie grzbiet, kolana, ręce i w ogóle mam wstręt. Niestety W. mógł się zasłonić innymi zajęciami, których za niego nie zrobię, więc wyszło, że te cebule to jednak muszę ja powtykać.
Ubrałam się ciepło, bo chłodny wiatr i od czasu do czasu mżawka powodowały przenikanie wilgotnego zimna do samych gnatów. W. pojechał po zakupy.

Cebulki zasadniczo składały się z tulipanów różnych, czosnków ozdobnych, krokusów, hiacyntów, szachownic i szafirków.
Starałam się je rozmieścić na terenie angielskiej i terytoriów przyłączonych oraz na ex-kartoflisku. Kopanie w zbitej mokrej glinie było naprawdę super. Łopatka wygięła mi się po 5 minutach, więc klnąc dziadostwo made in ChRL dziabałam dziabką i motyką. Ze dwa razy prawie wydziabałam wcześniej posadzone coś, co utraciło część nadziemną, a zatem było nie do rozpoznania. Mrucząc słowa niepochlebne pod adresem sadzącego i roślin bez znaków rozpoznawczych, przemieszczałam się w różne zakątki terenu wlokąc za sobą rozmiękające w mżawce tekturowe pudło z cebulami i starając się zbierać ubłocone plastikowe torebki opróżnione z cebul.
Sadząc na angielskiej trafiałam na korzenie łopianu i bylicy, więc doszło jeszcze pielenie. No, za to wiosną może będzie mniej...
Wreszcie skończyłam ledwo żywa i połamana. Mam nadzieję, że widok wiosennego kwiecia zrekompensuje mi liczne straty moralne i fizyczne! Pod warunkiem, że przyjedziemy w porze kwitnienia...

Fotki niezbyt spektakularne, bo i trudno tu coś uwiecznić. Cebule w każdym razie tam są wesoły











Przerwa na herbatę i odsapkę. W radiu nachalna agitacja na temat wywieszania flagi w dniu następnym. Moim zdaniem to dowód, jak bardzo naskórkowy patriotyzm jest zakorzeniony w narodzie. Wywieś flagę, wypnij pierś, zaintonuj pieśń legionową ( a właśnie, w dniu 11 listopada w Białej miał gościć sam prezydent Duda - dostał tam ponad 50% głosów!W programie uroczyste chrzciny jakiegoś ronda i śpiewy patriotycznych pieśni) Wypisz-wymaluj jak za ustroju minionego w dniu 1 maja.
Żenująco banalne teksty na temat historii i znaczenia święta. Ani słowa na temat patriotyzmu, jaki powinniśmy prezentować na co dzień: uczciwości, pracowitości, pomaganiu słabszym czy bezradnym, udziale w akcjach społecznych pro publico bono. Tylko górnolotne dyrdymały i wyśpiewywanie pieśni patriotycznych. A, zapomniałam, że tu wiara katolicka panuje, a nie protestancka wesoły

Nieco nabuzowana poszłam z grabiami do sadu. Przerzuciłam wykoszona trawę pod żywopłot z ligustru jako ściółkę. Na jednym z drzew całkiem apetyczne jabłuszko. Chyba antonówka?



Kretowiska jedno przy drugim. Trafił nam się kret - stachanowiec. 300% normy!
Teren po względnym uporządkowaniu





Zajrzałam jeszcze do warzywnika, który prezentował się dość bałaganiarsko, ale za to kolorowo.



Były nawet takie okazy





W Albiczukowskim kwitną astry:







Fragment trawiasty między Albiczukowskim a płotem frontowym wykoszony. Czeka mnie kolejne grabienie



Rzut oka na domek od frontu



Usiadłam na progu z garścią orzechów zebranych pod drzewem i siedziałam sobie w ciszy słuchając szumu wiatru w świerku rosnącym przy ogrodzeniu SN i gapiłam się tam:



Roztłukiwałam orzechy kawałkiem cegły i wyżerałam pyszny środek. Ostatni raz chyba robiłam coś takiego mając 10 czy 12 lat wesoły
Towarzyszyły mi sikorki, fruwając sobie z jednej strony na drugą. Uznałam, że skoro na ziemi leży milion pińcet orzechów, których i tak nie zbierzemy, to podzielę się z fauną. Rozgniotłam kilka kolejnych orzechów i rzuciłam przed siebie. Naści!

Nadciągnął W. samochodem wyładowanym do oporu sadzonkami z miejscowej szkółki. Oczywiście to nie dla nas te dobra, a dla klientów od arboretum.



Przegryzł sobie co nieco i rozpoczął przygotowania do odpalenia glebogryzarki, którą miał przeorać wykoszony fragment Albiczukowskiego. Ja zajęłam się rozpakowywaniem zakupów i umieszczaniem wszystkiego w lodówce/kredensie/w sieni. Były składniki na jakieś ciasto drożdżowe, co spowodowało, że zaczęłam wyciągać stare numery "Sielskiego Życia" w celu znalezienia inspiracji. Albowiem znienacka natchnęło mnie na upieczenie czegoś. Oczywiście niezbyt trudnego i pracochłonnego. I proszę! Znalazłam reportaż opisujący zimowe pobyty jakiej obrzydliwie bogatej norweskiej rodzinki w jej "skromnym" domku w górach tj. w wypasionej willi, która zupełnie nie wyglądała jak zamieszkała przez dwójkę dorosłych i trójkę kilkuletnich dzieci. Ale mniejsza o to: mamusia ponoć poranek zaczyna od upieczenia drożdżowych bułeczek cynamonowych dla całej rodziny (mamusia ani chybi masochistka - bułeczki już pachniały o siódmej rano!), których przepis był podany w czasopiśmie. Po przestudiowaniu uznałam, że nomen-omen, bułka z masłem. Zrobi się!
Wciągnęłam cebularza i zaczęłam układać plan prac.

W. rozpalił jeszcze w piecu chlebowym, nakazał mi dokładać drewna i ruszył z glebogryzarką mimo solidnej mżawki. Po przeryciu było tak:





Na świeżej ziemi lądowały sikorki w poszukiwaniu czegoś do konsumpcji. Wyszłam zatem i pogniotłam im jeszcze trochę orzechów.
Wykąpałam się i przygotowałam sobie produkty do wypieków. W. wróciwszy z ogrodu zajął się oprawianiem gęsi, która jako ptak marketowy była obdarzona nędznym biustem i rozczarowała W., który liczył na większą obfitość mięsa. Kicia uwiesiła się na komodzie żądając daniny w postaci okrawków.
Gęś została podzielona na kilka części w zależności od przeznaczenia: tłuszcz na smalec z cebulką, jabłkiem (szara reneta) i majerankiem.Skrzydła na rosół razem z kawałkiem wołowego z kością. Mięso z reszty kadłuba miało zostać uduszone z warzywami, a do tego miały pójść buraczki z naszego warzywnika.
Nie sądźcie, że to wszystko mieliśmy spożyć tego dnia! Nic bardziej mylnego! Na obiad wtorkowy zaplanowany został bowiem tuńczyk żółtopłetwy porcjowany jak stek i zamoczony przez W. w jakiejś zalewie.
Do smażenia tuńczyka użyliśmy nowej patelni, która nabyłam na allegro: żeliwo pociągnięte jakąś emalią od środka. Ciężkie to jak cholera, pustą z trudnością unoszę jedną ręką. Idealna do kuchni.



Do tego sałatka z ogórków kiszonych (nadbużańskich) oraz własne ziemniaczki mini



Na rybie widać jakiś sosik, ale nie pamiętam genezy jego powstania.Smak ryby całkiem fajny, mięso zbite, trochę jak wołowina wesoły No, to co innego niż te hodowlane wymoczki.

W. usłyszawszy o moich planach kulinarnych stwierdził, że coś nam tam brakuje do przepisu: nie ma np.masła i cynamonu, a więc przejedzie się jeszcze raz po zakupy.Ja zabrałam się za przygotowanie sobie miejsca do pracy czyli zebrałam odpady pogęsiowe i powarzywne i wyniosłam odpowiednio dla kotów i na kompost. Pomyłam naczynia i dołożyłam do kuchni. Wyszorowałam blat marmurowy i przygotowałam dwie blaszki do pieczenia oraz umyłam miskę do wyrabiania ciasta, a w zasadzie mniejszą makutrę, bo misek mamy jakoś niewiele. Otworzyłam wino i chlapnęłam sobie na odwagę.
W. wrócił niebawem. Okazało się zapomniał o cynamonie! Kyrie elejson! Trudno, wykorzystam mieszankę własnej roboty zrobioną w ubiegłym roku z przypraw korzennych, kiedy to postanowiłam upiec lebkuchen. Przywiozłam ją na wiochę do dosypywania do kawy.
Mając czasopismo otwarte na stosownej stronie odmierzyłam mąkę, drożdże, masło i cukier. A jaja gdzie? Czytam raz, drugi i dziesiąty - jaj w przepisie brak. Jedno jest - do smarowania po wierzchu.Pytam W. wygarniającego popiół z pieca chlebowego czy to może tak być, że ciasto drożdżowe bez jaj. W. zdecydowanie stwierdził, że to lipa i jaja bezwzględnie muszą być. Pytam zatem - ile. Na 6 szklanek mąki - ze cztery - mówi. No trzy najmarniej. Wrzuciłam trzy, a ciasto zrobiło się rzadkie i nijak nie wyglądało na takie które potem da się rozwałkować. Lekko zdenerwowana pytam W. co teraz. Mąki dosyp - mówi. No to sypię. Dosypałam jeszcze szklankę i mieszam. W. sceptycznie patrzył i kręcił głową, że to raczej do wałkowania za rzadkie. Ja mu na to, że tak jest w przepisie i musi się dać skoro jakaś wypindrzona laska z Norwegii takie rzeczy piecze pomiędzy myciem zębów a założeniem gaci! Poza tym to on mi kazał te jajka dodawać, to niech teraz cicho siedzi! Potem miąchałam sobie łapą w cieście pytając W. ile czasu potrzeba to wyrabiać. W. mętnie wyjaśniał, że aż zacznie odchodzić od ręki czy od ściany naczynia, no to ja dalej sobie miąchałam w oczekiwaniu na rzeczone odchodzenie, a W. mieszał w rozlicznych parujących garach na kuchni. Poprosiłam go, aby wyszorował mi jedną z butelek po winie, bo wałka nie mamy.
Wreszcie uznałam, że chyba dość, ciasto faktycznie przestało się kleić do ręki. Wysypałam mąką blat i wywaliłam pecynę, obsypałam ja lekko z wierzchu mąką i rozklepałam delikatnie w celu rozpłaszczenia. Wzięłam flaszkę i zaczęłam wałkować, co udawało się nad wyraz łatwo. Ciasto było delikatne ale elastyczne. Miało mieć 2 cm grubości, ale moje było już cieńsze. Pokroiłam na trzy części, wymaźgałam zbyt twardym masłem i posypałam przyprawą korzenną. W. co prawda wziął laskę cynamonu i postanowił utrzeć ja na tarce w ramach ekspiacji za pominiecie cynamonu w zakupach, ale jakoś było to mało efektywne. Gorzej było ze zwijaniem w rulon, bo ciasto bardzo delikatne, ale jakoś się udało. Pokroiłam w kawałki i ułożyłam na blaszce wysypanej mąką z braku tartej bułki. Przypomniałam sobie o smarowaniu jajkiem, co też uczyniłam maczając palce w jajczanej brejce i chlapiąc na przyszłe bułeczki. Posypałam wierzchy cukrem i odrobiną przyprawy. Zabrałam się na kolejne kawałki ciasta, aż w końcu wszystkie bułeczki w stanie surowym ostawiłam do wyrośnięcia.

Oto one:



W. zabrał się za swoją wersję bułek, z mąki razowej z ziołami. Ja się okropnie denerwowałam, czy mi się moje wypieki nie zwęglą w piecu, co nieraz się zdarzało.

Oto bułeczki W.



Nadeszła chwila wstawienia do pieca. Uznaliśmy, że może przykryjemy blaszki folią aluminiową, żeby wierzchy się nie przypaliły. Zgodnie z przepisem miały siedzieć chyba 15 minut, ale tu z braku pomiaru temperatury trzeba było zaglądać w czeluść pieca, świecić latarką i patrzeć, jaki jest stan. Po 15 minutach W. zajrzał (ja się bałam) i stwierdził, że muszą siedzieć dłużej, bo na razie tylko urosły. Zdjęliśmy folię.
Po kolejnych 10 minutach wetknęliśmy głowy i ja stwierdziłam, że już, W. postanowił jeszcze 2-3 minuty poczekać. No i wyjęliśmy! Wyglądały... przecudnie!



Poczekaliśmy, aż trochę przestygną i urwaliśmy jedną. Mówię Wam - poezja! Takie trochę chałkowate ciasto, delikatne i puszyste z lekkim posmakiem cynamonu (Małgoś - wybacz!)

Druga partia nie gorsza! W. chodził i cmokał.



Oczywiście teraz jego bułki poszły do pieca. Ja już padłam do łóżka, bo wszystkie te zajęcia wyczerpały mnie zdrowo, adrenalina mi zeszła, panujący w domu upał też był już nieco męczący, a z uwagi na ciasto drożdżowe nie otwieraliśmy drzwi ani okien.
Tylko Kicia zadowolona z warunków klimatycznych



W. coś tam narzekał, że jego bułki nie chcą się piec, że chyba piec już wystygł, ale powiedziałam, że niech siedzą w piecu i na pewno wyjdą pyszne. Jaki był rezultat zeznam w kolejnej - ostatniej części relacji czyli dokładnie wtedy kiedy c.d.n.



  PRZEJDŹ NA FORUM