Wsi spokojna, wsi wesoła czyli c.d.n. choćby nie wiem co :)
Iwonko ano widzisz! My ciemny lud znaliśmy tylko jedną wersję tego dania, każdy z nas inną.
Wschód słońca (oraz zachód) mam możliwość oglądać na wsi jedynie. Tu w Warszawie horyzontu nie widać.
Dario kicia niezła, prawda? wesoły Pokazywała łapki i brzuszek wdzięcząc się niemożliwie. Tak, ten zachód słońca był taki trochę dramatyczny przez te ostre promienie i ciemne chmury wokół.Przy tym słychać było głośny szum wiatru w drzewach.

W cz.II przystąpiliśmy do bardziej zdecydowanych działań porządkowych.Niestety ranek wstał pochmurny i mokrawy.





W. szykował się do wyjazdu po zakupy, zatem sporządziłam listę tego, co uznałam za niezbędne. Po odjeździe W. i po śniadaniu postanowiłam zająć się tym, co wkurzało mnie już od pół roku, a nigdy nie było czasu, żeby zrobić z tym porządek. Mianowicie postanowiłam zawlec stare futryny okienne do drewutni jako materiał opałowy, a okna i drzwi przetransportować samochodem do stodoły. Drzwi wydawały mi się fajnym elementem do wykorzystania w jakiejś przyszłej aranżacji ogrodowej po ich przemalowaniu. Okna być może posłużą do budowy inspektu czy czegoś takiego.

Póki co składowisko od strony ganku wyglądało tak



Od strony frontowej nie było lepiej. Ubierając się w ciuchy robocze zauważyłam, że znów zdechł prąd. Nie przejęłam się zbytnio, w końcu to nie pierwszy raz. Przy myciu rąk w łazience zauważyłam jednak, że coś z wodą jest nietęgo, strumyczek w kranie ledwo ciurkał. No jeśli szlag trafił zasilanie pomp w sąsiedniej wsi - to będzie zabawa.No, ale do roboty.
Wytaszczywszy pierwsze kawałki ościeżnic, ułożyłam je sobie w sposób wygodny do przenoszenia starając się nie przewiercić się na wylot sterczącymi gwoździami i podreptałam po nierównościach terenu w stronę drewutni. Ustawiłam pod ścianą i poszłam po kolejne. I tak kursowałam sobie czas jakiś odpoczywając od czasu do czasu i kontrolując kwestię elektryczności. Niestety prądu nadal było brak, na szczęście strumień wody w kranie odzyskał normalne ciśnienie.

Wreszcie uporałam się ze stertą od frontu, po czym przestawiłam skrzydła okien na jedną kupę z tymi, które już stały przy ganku. Wróci W. to się załaduje na pakę i przewiezie.

Z krzaków wylazł jeden z kotów miejscowych i domagał się żarcia, więc przerwałam na chwilę i wywaliłam resztki z puszki na talerz przy rynnie. Najedzony kot łaził potem za mną i bałam się, że go w końcu przygniotę jakąś dechą.

Oto nasza wielce rustykalna drewutnia. Oraz kot.







W domu zrobiłam sobie herbatę dzięki temu, że mamy alternatywne możliwości gotowania poza elektrycznym czajnikiem.
W. wrócił z zakupami. Z produktów lokalnych przywiózł jagnięcinę z Nowej Zelandii oraz hiszpańskiego tuńczyka żółtopłetwego zmieszany. No ale poza tym kupił worek papryki jabłkowej oraz wszedł w kontakt z dziadkiem ogrodnikiem, z którym umówił się na telefon celem odebrania sadzonek drzew owocowych.



Kupił także gęś, ponieważ przechwyciwszy porzuconą przeze mnie nudną opowieść o lecie w Gaskonii, znalazł w niej jakiś inspirujący przepis.
Rozładowaliśmy zatem zakupy, powiesiliśmy kiełbasę nad kuchnią, co wymagało dodatkowych wynalazków, bo pani w sklepie dała pętka porozcinane i trzeba było powiązać je żyłką od wykaszarki wesoły

Następnie załadowałam okna na samochód wygrabiając przy tym śnieci dookoła domu.



W. pomógł mi z tymi największymi, które były używane jako dodatkowe zabezpieczenie w zimie. Cały ładunek pojechał do stodoły, gdzie po otwarciu wrót wstawiłam wszystko do środka. A środek wygląda tak:



Urządzenia rolnicze



Słoma dla koników



Tu też coś dla konika w pewnym sensie



Nasza daglezjowa podłoga do łazienki się sezonuje



Po zjedzeniu posiłku regeneracyjnego W. odpalił kosę spalinową i zabrał się za wykaszanie badyli w Albiczukowskim oraz pasu przed płotem frontowym. Ja zatem zabrałam się za wygrabianie skoszonej trawy. Na szczęście nie padało, niedzielny spokój i cisza odprężały.
W. przeniósł się z koszeniem do sadu, więc i ja się tam przeniosłam z grabiami. Liczyliśmy, że wykoszona trawa to mniej skrytek dla nornic, które szaleją po terenie. Ale najbardziej szalony to jest nasz kret. Wyprodukował tyle kopców, że miejscami trawy w ogóle już nie ma.

Zaczęło mżyć, więc zebraliśmy się do domu. Za chwilę już rozpadało się na dobre. Postanowiliśmy zakończyć działalność i popołudnie oraz wieczór spędziliśmy w cieple rozgrzanego pieca. Z wyjątkiem Kredki, która z uporem siedziała na zewnątrz, na ganku i patrzyła w dal.
Trochę było śmiechu, bo prądu nadal nie było i szykowaliśmy się na siedzenie przy świetle świec. Ale ok. 16.00 światłość nas oświeciła i co najważniejsze - lodówka zaczęła znów chłodzić. Większość produktów nie ucierpiała, ale jednak uznałam, że wędzona makrela chyba będzie już dla kotów. Uruchomił się także bojler w łazience.
Kolejny dzień mimo niesprzyjającej pogody spędziliśmy bardzo pożytecznie, o czym opowiem w c.d. który n. jak tylko będzie sposobność.



  PRZEJDŹ NA FORUM