Wsi spokojna, wsi wesoła czyli c.d.n. choćby nie wiem co :)
Dzielżany rzeczywiście dały radę. Przy okazji zorientowałam się, że nie wszystkie rosną na wysokość 150 cm, te czerwono-brązowe są niziutkie.
Prawdę mówiąc to najpierw podejrzewaliśmy Bożenkę o podlewanie angielskiej, ale zapytana zaprzeczyła i stwierdziła, że u siebie też nic nie podlewała. Rabata ma dość korzystne usytuowanie, jest niżej niż reszta gruntu, w dodatku część wody ze spustu rynnowego u Bożenki spływa właśnie na nią. A deszcze były solidne podobno przed żniwami (czytaj: pod koniec lipca). No i najwyraźniej wystarczyło bylinom. Co więcej, zdumiałam się widząc, że pięknie wzeszła maciejka posiana przeze mnie podczas lipcowego pobytu.
Beatko prawdę mówiąc mnie też zatkało na widok W. wyciągającego tak wykwintny strój z walizki bardzo szczęśliwy. On co prawda nie jest z tych strojących się, ale od czasu do czasu ma napady zakupowe i wraca z galerii handlowej z torbami niczym jakaś Julia Roberts w znanej komedii romantycznej wesoły
Resztę stroju stanowiły elementy zastosowane na ognisku u Ciebie czyli T-shirt brązowy i chustka zielona (demobil Bundeswehra). Na nogach sandały, które u Ciebie także miał i o ile pamietam, głównie walały się na podwórku przy wejściu do domu bardzo szczęśliwy

Wracając do relacji: w cz. IIpozwolę sobie na połączenie soboty i niedzieli w jeden ciąg wydarzeń, bo doprawdy nie działo się nic godnego szczególnej uwagi (z jednym wyjątkiem).
Większość czasu spędzaliśmy na podlewaniu, tzn. zraszacz chodził praktycznie non stop, od wczesnego poranka do pójścia spać. Trochę to pomogło, hortensje uniosły liście, floksy też się poprawiły. Prawdę mówiąc pogoda była wyjątkowo wredna, bo każdego dnia na niebo wtaczały się sine chmury, generalnie takie, z których powinno padać i to solidnie, Nie spadła jednak ani kropla, a my jak te głupki chodziliśmy zadzierając głowy i powtarzaliśmy: "nie no, teraz to już musi lunąć" taki dziwny

Ja zajęłam się po pierwsze pieleniem angielskiej, która po solidnym podlaniu dała się jakoś rozdziabać motyką. Wcześniej - granit i żelazobeton. Perz, bylica i małe łopianki już się zaczynały panoszyć.
No to kilka rzutów okiem na tę część ogrodu, która rokuje nadzieję.











Kupiłam trzy różne kolory tej dziewanny



Kredka jako dekoracja



Powojnik Sweet Summer Love zakwitł bardzo ładnie jak na tak niewielką sadzonkę. W rzeczywistości kolor ma bardziej intensywny.



Tu widać wspomniane siewki maciejki: na lewo od bliższego dzielżanu i na prawo od dalszego.



Jabłoń Ola z owocami





W. uznał, że jeszcze raz pojedzie do Wisznic po zakupy, zresztą zabrakło jedzenia kociego z powodu gigantycznego apetytu kota dochodzącego. Przy okazji poprosiłam W. żeby nabył w lecznicy preparat na odrobaczanie, bo kot prezentował chudość przeokropną.
W. udał się zatem do miasta, a ja poszłam zobaczyć, co się dzieje na froncie czyli przed domem, choć już z rozpaczliwych lamentów W. wiedziałam, że dobrze nie jest. Warzywnik, a w zasadzie to co po nim zostało....







Albiczukowski wysuszony na amen.





Uciekłam stamtąd, bo żal było patrzeć.
W. wrócił z zakupów, przejrzałam zatem pobieżnie lokalną prasę, z której dowiedzieliśmy się, że w niedzielę w naszej gminie odbędą się uroczyste dożynki. Zastanawialiśmy się, czy uda nam się choć na trochę pojechać na imprezę (zapowiedzieli występ zespołów ludowych z R.! ). Na razie planów nie robiliśmy, bo różnie mogło nam się ułożyć. Mieliśmy jeszcze rośliny do posadzenia, choć ja odradzałam zabieranie ich teraz, do takiej pustyni.
Niestety środka odrobaczającego W. nie kupił, poniewaz obydwie lecznice w Wisznicach były zamknięte, nie wiadomo dlaczego, w jednej nawet był dzwonek z informacją, żeby go użyć w celu wezwania lekarza, ale mimo usilnych starań nikt się nie pojawił.

Oranie i odchwaszczanie angielskiej podzieliłam na dwa dni, rozpoczęłam w sobotę, a dokończyłam po dosadzeniu przez W.liliowców z Wojsławic i trzech kolejnych hortensji.
Właśnie w trakcie sobotniego orania W. zaczął wrzeszczeć, że mamy gościa. Nie bardzo wiedziałam, kto mógłby nas tu odwiedzić poza lokalna ludnością, więc podniosłam oczy znad trzonka motyki i zobaczyłam znajomą postać za płotem frontowym. Podeszłam nie bacząc na mój strój plugawy i kogo ujrzałam?... Joasia Jo we własnej osobie! W towarzystwie Amber i koleżanki Grażynki, która ma niedaleko swoją wiochę.
W. poszedł otwierać bramę, ja szybko na mój negliż bieliźniany narzuciłam T- shirt. Usmarowanych gliniastym błotem nóg już nie zdążyłam umyć, w związku z czym postanowiłam prezentować anturaż wiejski w całej okazałości i z przytupem wesoły
Dziewczyny postanowiły nas nawiedzić z premedytacją i wykorzystując jako wskazówki topograficzne charakterystyczne elementy krajobrazu, które pokazywałam na zdjęciach, dotarły nie mając adresu! Zasłużył się głównie kościół oraz nasz płot z desek wesoły
Najpierw zatem oprowadziliśmy gości po włościach, które raczej do pokazywania nie bardzo się nadawały z wiadomych względów.
Potem w salono-jadalni ugościliśmy gości po królewsku, tj. podając napoje chłodzące: wodę mineralną i cydr. Kompletnie nie mieliśmy nic, co mogłoby być podane na stół w takich okolicznościach, za co gości niniejszym bardzo przepraszam. Na szczęście nastroju to nie popsuło, pogadaliśmy sobie o tym i owym, Kredka plamy nie dała w związku z nieznanym gościem swojego gatunku, jednym słowem było fajnie wesoły
Zatem oficjalnie odhaczam pierwszą Kompostową wizytę u nas na wsi!
Dziewczęta pojechały, W. wykopał kartofle na obiad, ja rozpaliłam grilla i nakryłam stół zewnętrzny. Słońce już było znacznie niżej o tej porze, więc nie było już tak gorąco jak jeszcze miesiąc temu, kiedy żałowałam, że wielka mirabelka przed domem został wycięta zaraz po rozpoczęciu prac hydraulicznych i teraz mamy zero cienia do celów biesiadnych.

Po obiedzie W. odpalił kosę, ale tym razem z ostrzem do wycinania badyli, a nie z żyłką.
Ja skupiłam się na elementach małej architektury tzn. wytaszczyłam z kąta za oborą starą dechę, chyba jeszcze z dawnego płotu, którą wkopałam (no,wstawiłam w wydrapany motyką i wyszarpany ręcyma rowek) wzdłuż jednej z rabat jako obrzeże.
Tu trochę widać to cudo bardzo szczęśliwy



Niedzielna aktywność to dalsze nawadnianie, sadzenie roślin na angielskiej (zajmujemy powoli kolejne areały) i grabienie ściętych badyli.



No to angielska po raz kolejny:



Przygotowywanie roślin do posadzenia. Tym razem mieliśmy znaczniki i stosowny pisak do oznakowania odmian.
Wykonałam zatem etykiety, a W. poszedł kopać doły. Technika kopania dołów przez W. jest niektórym znana wesoły



Angielska po przeryciu i sadzeniu













Położyłam jeszcze dwie deski pomiędzy roślinami służące jako ścieżki techniczne.





Kredka szczęśliwa, ze ma już mokrą chłodną ziemię do uwalenia się, wsadziła swój kosmaty tyłek prosto w rosnąca przy płocie Sally Holmes zmieszany



Pomimo klęski suszy zakwitła języczka pomarańczowa. W miejskim w tym roku obydwa egzemplarze wrąbały ślimaki.



Rzut oka na całość



W. wyciął badyle pomiędzy krzewami na krańcu sadu na tyłach spichrza. Moje ściółkowane z siana dało pewne efekty odchwaszczające. Jak popada - będzie pięknie pan zielony



Polatałam jeszcze z wiadrami podlewając aktinidie i róże wzdłuż płotu z SN, gdzie wąż nie sięga. Te pierwsze wyglądały na kompletnie ususzone, ale kto wie?

W. przypominał sobie, że od Bożenki miał jeszcze wziąć owies dla końskiej bandy. Worki na szczęście kupił, więc zadzwonił, że jedziemy. Ja tym razem nie na miejscu pasażera, a na pace z tyłu na stojący! Łamiąc oczywiście wszelkie przepisy, ale na tak krótkim dystansie żaden lotny patrol by nas nie dopadł. Wjechaliśmy na podwórko do Bożenki, która otworzyła nam pomieszczenie, gdzie przechowuje nasze ziarno. W trojkę szybko się uwinęliśmy: Bożenka trzymała worek, my z W. sypaliśmy wiadrami owies, Bożenka zawiązywała worki a W. wstawiał je na samochód. Co prawda w pewnym momencie i my chwyciłyśmy wspólnie za jeden wór, ale W. nas opierniczył, ze dźwigamy takie ciężary.
Bożenka na dożynki nie pojechała, bo jak stwierdziła "ktoś jutro musi być trzeźwy w tej gminie", a poza tym była zmęczona po sobotnim weselu u syna swojego brata.

Wróciliśmy do domu, przyrządziliśmy posiłek podobnym sposobem jak dnia poprzedniego. Wino w przeważającej ilości wypiłam sama, bo W. miał perspektywę prowadzenia auta w drodze do domu.
Przycięliśmy jeszcze posadzone hortensje i liliowce na pół liścia. Postałam sobie jeszcze z wężem nad wszystkimi nowo posadzonymi roślinami i podlewałam je szczodrze.
W. wykopał tawułki w celu reanimowania ich u nas, choć wyglądały na zasuszone na amen.

Potem uporządkowałam sień, wytrzepałam dywan z sypialni i zebrałam dobytek do pudeł i walizki. Przy okazji sprzątania łazienki okazało się, że korek od odpływu w brodziku zaklinował się na beton w odpływie i nijak go wyciągnąć nie można. To taki automatyczny zatykacz na jakiejś chyba sprężynie, który klika się zatykając odpływ i odklikuje otwierając. Po zastosowaniu dostępnych środków mechanicznych (noże różnego kalibru) i chemicznych (Kret do udrażniania rur) dałam spokój. Wodę z kąpieli wybraliśmy dużym kubkiem, a następnym razem coś wymyślimy, żeby wypchnąć ten korek. Ta kabina to jednak straszny bubel...
No cóż, pora odjeżdżać do cywilizacji. Na pożegnanie angielska z daleka wesoły



Do następnego razu!


  PRZEJDŹ NA FORUM