Wsi spokojna, wsi wesoła czyli c.d.n. choćby nie wiem co :)
Kochani! Wracam na chwilę do mojego wiejskiego i Was zapraszam oczywiście, choć pokazać nie ma tym razem co, a i opowiadać też nie ma o czym. No, ale skoro Patmianowała mnie ambasadorem Podlasia bardzo szczęśliwy to noblesse oblige, Administracji się nie przeciwstawiam i przynajmniej zaznaczę nasz pobyt wspominając o suszy, która obeszła się z naszym ogrodem bardzo nieładnie. Ogród to ogród, okoliczni rolnicy mają znacznie gorzej.

Wyjechaliśmy we czwartek po południu, ponieważ piątek miałam wolny z okazji odbioru dnia za sobotnie święto kościelne w ubiegły weekend. Dojechaliśmy na miejsce ok. 20.00, robiąc drobne zakupy w Delikatesach w Wisznicach i od razu przy bramie kolory bynajmniej nie sierpniowe rzuciły się nam na oczy. Wszystko szarożółte i klapnięte.
Po wstępnym rozpakowaniu W. przystąpił do instalacji zraszacza, aby ratunkowo podlać to, co jeszcze dawało oznaki życia.
Ja się przeszłam kawałek po podwórku, ale chrzęst zasuszonej trawy pod nogami jakoś mnie zniechęcił i wróciłam do domu.

Poczyniliśmy plany na dzień jutrzejszy, które przewidywały powrót do Białej w celu ponownych odwiedzin na wystawie B. Albiczuka i zakupu zapowiadanego katalogu wystawowego. Położyliśmy się spać licząc, że może jakiś deszcz obfity znienacka odmieni los wielu roślin w okolicy... A czy tak się stało, okaże się po przeczytaniu c.d., który mimo niskiej wilgotności jednak n.

Czas zatem na cz.I i niewykluczone, że jedyną w tej relacji, ponieważ szanując mojego czytelnika nie będę uskuteczniać lania deficytowej wody i pisać epopei sztucznie uatrakcyjniając relację.
Rankiem wyszłam na obchód pozostawiając W. w piernatach z Kredką. Aparat wzięłam ze sobą, ale przy pierwszej próbie zrobienia zdjęcia wyszło na to, że ze zdjęć nici, bo aparat głuchy i ślepy. Mądra głowa zapomniała naładować akumulator i zapomniała zabrać ładowarkę.
Na ładowarkę w okolicy raczej nie było co liczyć, więc sięgnęłam po telefon służbowy, którym w celu robienia zdjęć posługuję się nader rzadko. Nie umiem tym robić zdjęć, nie widzę obiektywu, nie wiem jak porządnie wykadrować obrazek, pakuję paluchy w pole widzenia. Poza tym zdjęcia wychodzą jakieś matowe, jeszcze bardziej szarożółte niż krajobraz fotografowany ... no, jednym słowem wrażenia artystyczne żadne, w dodatku to co na zdjęciach samo w sobie stanowi szereg ujęć drastycznych.
Z kronikarskiego obowiązku jednak zamieszczam









Jak widać jedyne w tym roku koszenie trawy wystarczyło. Po prostu nie odrosła.



Widok za stodołą. Nasze pole już po zbiorach i po zaoraniu





Mirabelki w tym roku obrodziły, ale owoce spadają przedwcześnie i leżą na suchej trawie wydzielając w słońcu woń dżemu.Takich drzew mamy co najmniej trzy plus jedno z odmianą o czerwonawych owocach.



Na różance zmaltretowana brakiem wody i palącym słońcem Rosarium Uetersen. Plus dzika marchew diabeł



Jabłonie też mają sporo owoców, jednak większość opada.



Z duszą na ramieniu skierowałam się na angielską, ale ku mojemu ogromnemu zdumieniu nie dostrzegłam jakichś wielkich strat. Ziemia szara i zaschnięta na kamień, ale rośliny wyglądały na całkiem żywe.











Zakwitł powojnik Cassandra przywieziony w ubiegłym roku ze Skierniewic, ze Święta Kwiatów, Owoców i Warzyw.





Niektóre fragmenty rabat wyglądały jednak, jakby było już po pierwszych przymrozkach, albo wręcz jak na przedwiośniu po zejściu śniegu.



W. przestawiał podlewanie w coraz to inne miejsca, potem stwierdził,że przed wyjazdem do muzeum zrobi zakupy żywnościowe.

Kicia uznała, że odpuszcza chwilowo eksplorację terenu.



No bo co kotu po takim terenie...



Do ogrodu jeszcze wrócę oczywiście, ale póki co odstawiliśmy się w miastowe ciuchy (W. założył białe(!) płócienne spodnie) i pojechaliśmy do Białej. Dzień był słoneczny, niezbyt gorący. W muzeum tradycyjnie pustki, ale nam to nie przeszkadza subiektywnie rzecz biorąc. Poza ponownym obejrzeniem prac Bazylego Albiczuka zwróciliśmy uwagę na wystrój sali, którą stanowiła taka jakby instalacja pod postacią klatki czy szkieletu metalowego, wewnątrz której na linkach zawieszone były rośliny na różnych wysokościach. Rośliny nie miały pojemników, a korzenie zawinięte były w coś w rodzaju kul z mchu. Z podlewaniem raczej kłopot, wskazywał na to stan niektórych roślinek.
Pomiędzy roślinami wisiały tasiemki przypominające mi nieco program "Szansa na Sukces", gdzie przy pociągnięciu takiej tasiemki uwieszonej gdzieś u góry uczestnik losował piosenkę do zaśpiewania. Tu zamiast karteczek z numerami piosenek wydrukowano kilka zdań - spostrzeżeń pana Albiczuka na temat roślin, malarstwa, ogrodu, przyrody etc. Wygłaszał je w nielicznych wywiadach czy zapisywał w notatkach.
Przy wyjściu z Muzeum zapytaliśmy oczywiście o katalog, który miał się ukazać w sierpniu. Niestety katalog jeszcze był w druku z powodu jakichś opóźnień związanych ze zmianą koncepcji Urzędu Miasta co do wersji angielskiej, jak nam wyjaśniła jedna z pań.Zapewniła, że katalog będzie i szybko się nie sprzeda z uwagi na cenę wesoły
Kupiliśmy zatem kilka egzemplarzy obrazów wydrukowanych na kolorowej drukarce w formacie A4. Będą prezentami i czymś w rodzaju naszej malutkiej kampanii promującej twórczość Bazylego Albiczuka.
Po drodze zajrzeliśmy jeszcze do galerii, gdzie odbywała się wystawa malarstwa Jolanty Kuśmierz, która jak się dowiedzieliśmy, jest artystką plastyczką i przy okazji nauczycielką w gimnazjum w Wisznicach.
Obrazy pokazują świat jakby z powieści fantasy, całkiem przyjemnie się ogląda.

Potem odwiedziliśmy księgarnię, gdzie oczywiście dominowały podręczniki i artykuły szkolne. W. nabył książkę Izabeli Czajki Stachowicz "Ocalił mnie kowal". To wspomnienia autorki, Żydówki cudem ocalonej podczas II Wojny Światowej. Tło stanowią wydarzenia historyczne oraz opisy wszelkich okrucieństw wojny. Jednak styl jest lekki i humorystyczny, jakby na przekór tym strasznym doświadczeniom.

Na zakończenie naszej wycieczki poszliśmy sobie na wykwintny obiad do restauracji w hotelu Skala. Jedzenie smaczne, niestety miłą atmosferę psuli panowie siedzący przy innym stoliku i omawiający sprawy przy użyciu słów na "k", "ch" i na "p". Na szczęście wreszcie ruszyli "d" i wsiedli do swoich "j" lexusów stojących na parkingu.
Wracając mijaliśmy pola kukurydzy wysuszone na wiór. Chyba siano i słoma w tym roku nie pójdzie na pelet tylko do karmienia zwierzaków.

W. na miejscu kontynuował podlewanie ogrodu, ja jeszcze pokusiłam się o wypielenie rabat przed domem i wycięcie suchych badyli ostróżek. Na tym zakończyliśmy działalność kulturalno-fizyczną w piątek. Co zdarzyło się w kolejnych dniach, przedstawię w c.d., który, mimo braku sensownego materiału do sprawozdawczości, jednak n.


  PRZEJDŹ NA FORUM