Wsi spokojna, wsi wesoła czyli c.d.n. choćby nie wiem co :)
Zatem słowo się rzekło i cz.IV u płotu. Płot też wystąpi w pewnym sensie wesoły

Rankiem znów nastąpiła gwałtowna pobudka, koszenie o szóstej rano weszło W.w krew, zatem mamy całkiem niezłe zadatki na koszmarnych sąsiadów, których opisuje się w "Sprawie dla Reportera" bardzo szczęśliwy. Stanęłam na ganku machając rękami, wycie umilkło a W. spod przyłbicy chroniącej twarz przed odpryskami badyli łypnął pytająco. Zadałam mu dokładnie to samo pytanie co dnia poprzedniego i uzyskałam odpowiedź, że w zasadzie to już od 5.00 się przymierza do koszenia i odczekał do szóstej jedynie z uwagi na wytworne maniery, które posiadł w dzieciństwie...No i z uwagi na czekające nas prawdopodobnie tropikalne temperatury w ciągu dnia postanowił rozpocząć działalność jak najwcześniej się dało.
Dzień zapowiadał się piękny, niestety także upalny, co pracom fizycznym nie sprzyja, ale póki co było jeszcze czuć poranną rześkość. Kawa i jakiś posiłek poranny na dworze rozpoczęły mój dzień na dobre.



W. obleciał sad, drogę wjazdową do końca i zaczął wykaszać chaszcze między płotem frontowym a podwalinami, na razie dość kontrowersyjnymi jeśli chodzi o urodę, rabaty angielskiej.







Odsłoniły się nieco krzewy ozdobne posadzone w sadzie







Ogarnęłam się, ubrałam się w wariant z krótkim rękawkiem, bo ramiona piekły mnie konkretnie i chwyciwszy grabie zaczęłam formować skoszoną dnia poprzedniego trawę w sterty, co do których nie miałam na razie jakichś konkretnych planów. Wygrabiłam teren od strony płotu z SN





Z trawy wygrabiłam takie coś



Następnie przegramoliłam się przez plot przy bramie wjazdowej (wykonanie furtki w celu ucywilizowania drogi wejścia staje się naglące) i zaczęłam grabić pas trawy od frontu przy ulicy, pardon, szosie wesoły Przy okazji wyrywałam trawę wokół posadzonych przy samym płocie berberysów o purpurowych liściach i pięciorników, stanowiących element ozdobny i rosnących wcale nieźle.



Widok przed domem



Nasz "szos"



Oraz kilka krzewów róży pomarszczonej po oby stronach bramy wjazdowej







Przelazłam znów przez płot w drugą stronę i zaczęłam grabić drogę wjazdową wzdłuż płotu SN, który znienacka wychynął, na rowerze wyjechał z podwórka i całkowicie mnie ignorując oddalił się w bliżej nie znanym kierunku. Trzeba będzie pomalować płot od jego strony, bo szkoda żeby niszczał, ale jak pomyślę sobie, że mam iść do niego w tej sprawie, to mi się bebechy wywracają.

Przy tym płocie rosną z kolei róże pomarszczone bardzo szczęśliwy oraz aktinidie i cytryńce.





W. uznał, że czas pojechać na zakupy uzupełniające, a ja zrobiłam sobie przerwę na piwo wesoły Przy okazji obejrzałam czarne bzy, które rozrastały się po cięciu całkiem ładnie z wyjątkiem jednego, prawie całkowicie obżartego przez mszyce diabeł







W. wykosił teren wokół różanki, co udostępniło mi ścieżki dotychczas zarośnięte na mur pokrzywami. Róże coraz bardziej rozchylały pąki, jednak co do odmian dalej pewności nie miałam







Rabata przy wejściu widziana od strony różanki



I od strony ganku. Te badyle to kwiaty rabarbaru.



Stwierdziłam, że krzewy oczyszczone z zielska kosą mają wokół siebie niechluje obwódki z trawy i pokrzyw, zatem używając ręcznych nożyc do trawy postanowiłam je odsłonić i teren wokół nich wyściółkować rzeczoną trawą. Słońce paliło żywym ogniem, a hordy ogrodnicy niszczylistki fruwały tuż nad trawami.









W. nadjechał z zakupami, w tym z narzędziem, którego zamierzał użyć przy odchwaszczaniu warzywnika oraz z motyką do okopywania kartofli. Poza tym przywlókł nie wiadomo po co skrzynkę sadzonek pomidorów i torbę flanców selera.
Narzędzie do odchwaszczania wyglądało znajomo, a pani sprzedająca poinformowała W., że nazywa się to babopiełacz...
Po wniesieniu zakupów wróciłam do przerwanej pracy i ze zgrozą dostrzegłam, że Krasawica Moskwy jest jakieś 40 cm niższa niż była i w zasadzie został z niej postrzępiony kikut. Ryknęłam na W. wściekła jak wszyscy diabli, a on zaczął się tłumaczyć, że niechcący kosą zawadził, tak bardzo uważał, ale w tej trawie mu się zaplatała no i na pewno odbije i tak dalej. Zapowiedziałam, że w ramach rekompensaty, ma mi kupić półtorametrowy egzemplarz najmarniej, choćby miał wszystkie szkółki w Polsce objechać.

Ze złości zgrabiłam całe siano sprzed obory zastanawiając się nad jakąś zemstą.



Upał był niemiłosierny, więc usiadłam w cieniu jaśminowca z gazetami. W "Sielskim Życiu" było o przetwarzaniu kwiatów bzu czarnego i nawet składniki potrzebne do zrobienia syropu były w domu, ale jak pomyślałam sobie o rozpalaniu w kuchni w tym piekle to dałam spokój. Może załapię się na owoce i wtedy zrobię użytek z krzaka.

Widoki z leżaka





oraz z okolic różanki, w kierunku której znów się przespacerowałam, bo róże w tym upale rozwijały się w oczach



Nr 2 rozszyfrowana



I wydaje się, że nr 3 też, choć nie na 100%







reszta nadal nn









Ponieważ W. dokupił 40 m węża do podlewania oraz złączki do niego, wywlekliśmy ten sprzęt w celu podlania posadzonych podczas któregoś z poprzednich pobytów cisów, bo dwa z nich jakoś niebezpiecznie żółkły.

W. następnie udał się na odcinek warzywniczy, a ja kontynuowałam grabienie, tym razem od frontu czyli między płotem przednim a Albiczukowskim. Trawę umieszczałam wokół krzewów i wywalałam wzdłuż płotu, bo jednak taka technika stosowana od chyba dwóch lat sprawiła, że chwastów praktycznie się tam pozbyliśmy.
Fragment ozdobny wypielony i rozdziabany przeze mnie dnia poprzedniego:



I reszta terenu z różnych stron











Pod płotem bez czarny Black Tower. Tworzy samoistnie kolumnę zgodnie z nazwą.





Po drugiej stronie inna odmiana, prawdę mówiąc myślałam, że to samosiejka, ale okazało się, że posadził go W. zakupiwszy w szkółce Szmita jako odmianę produkcyjną. Nazwa zaginęła w pomrokach pamięci.





W. tymczasem szalał w warzywniku orząc międzyrzędzia (tak to nazywał) babopiełaczem. Z uwagi na trzydziestostopniowy upał chwasty schły błyskawicznie i to pozwoliło W. odgadnąć, dlaczego za jego dziecinnych lat obserwował prace w polu swoich krewnych własnie przy odchwaszczaniu w największe upały. Jak teraz odkrył, służyło to szybkiemu unicestwieniu roślin niepożądanych.
Efekty były całkiem zadowalające







Żeby już zakończyć grabienie oczyściłam jeszcze raz ścieżki przy rabatach, które W. musiał poprawiać kosą. Jednak wydeptane kosiły się fatalnie.





Upał zaczynał nieco słabnąć, choć w słońcu nadal było jak w piecu. Zgłodnieliśmy, a i pora była coś zjeść, bo zbliżał się już właściwie wieczór. Wywaliłam popiół z grilla, wysypałam węgiel do szuflady pod rusztem i rozejrzałam się za rozpałką. Przypomniałam sobie, że wczoraj wyżęłam butelkę do ostatniej kropli. W sieni jednak dostrzegłam drugą, nieco większą, ale pełniutką ciemnozielonego płynu. Złapałam ją i chlapnęłam obficie na węgiel. Zamiast cieczy wylazło z butelki takie coś żelowate, ale uznałam, że to nowa postać rozpałki, taka jak np. proszek do prania, który nie jest już zawsze proszkiem tylko żelem w kapsułce, co ma podobno sprzyjać ekologii.
Gorzej, że po przytknięciu zapalonej zapałki do węgla zamiast spodziewanego płomienia nie nastąpiło nic. Zapałka zgasła parząc mi palce, każda kolejna też ognia nie roznieciła. No czegoś takiego to jeszcze nie widziałam! Po wypaleniu tak 2/3 pudełka i wypowiedzeniu kilku magicznych słów na "k" rzuciłam okiem na etykietę na butelce z domniemaną rozpałką, a tam stało jak byk, że to smarowidło do prowadnic do pił łańcuchowych jest...zmieszany

Poszłam do W. z informacją, że zapaskudziłam węgiel jakimś smarem i kolacji nie będzie. W. z westchnieniem porzucił okopywanie kartofli i podszedł do grilla. Obejrzał i obwąchał zawartość, stwierdził, że to co jest trzeba wypalić, nasypać świeżego węgla i rozpocząć rozpalanie od nowa, przy pomocy drzazg drewnianych i papieru.
Rozpalił coś w rodzaju mini ogniska na upapranych smarem węglach i po jakimś czasie zaczęły się palić. Z grilla niebawem zaczął buchać gęsty dym o dziwnym zapachu, który zwabił zaniepokojoną Bożenkę. Uspokojona, że nic się u nas nie pali z dóbr doczesnych poszła do siebie.

W oczekiwaniu na samounicestwienie się paskudztwa zrobiliśmy sobie po kanapce i uraczyliśmy się piwkiem



W. wywalił resztki, oczyścił szufladę, nasypał paliwa i rozpalił ogień. Zajęliśmy się wyciąganiem wiktuałów z trudem powstrzymując się przed pożarciem ich na surowo, bo głodni byliśmy jak dzikie psy dingo. Zrobiłam sałatkę i czekałam na porządne rozżarzenie się węgli.

W końcu nadeszła upragniona chwila, że mogliśmy już położyć coś na ruszt. Poza produktami spożywczymi dla nas W. ułożył kawałek kręgosłupa wieprzowego, słusznie twierdząc, że pies skoro należy do Polski Grillującej, powinien mieć też swój kawałek wkładu w tradycję .





Skracając sobie czas w oczekiwaniu na osiągnięcie przez elementy spożywcze właściwiej formy, cykałam sobie to i owo







Wreszcie zeżarliśmy wyczekaną obiado-kolację, napiliśmy się piwa i zażywaliśmy rzadkiego w tym miejscu relaksu. W pewnym momencie wzrok mój padł na kwitnącą robinię i przypomniałam W., że robił smaczne racuszki z tychże kwiatów ubiegłego lata. W. uznał, że chętnie zje racuszki i teraz tylko ktoś musi zrobić ciasto naleśnikowe. Ktoś zatem pomaszerował do kuchni lekko postękując, bo gnaty zastały się nieco po intensywnym dniu i rozruch był nieco bolesny. W. poszedł zrywać kwiaty.
Kwestię smażenia rozwiązaliśmy w ten sposób, że patelnię ustawiliśmy na ruszcie grillowym i już po chwili placuszki smażyły się aż miło





W. tymczasem nazrywał płatków rosnącej nieopodal róży z podkładki i uznał, że w ramach eksperymentu do reszty ciasta dosypie płatków i usmaży je podobnie jak te placki akacjowe.



Przyznam, że smak był raczej średni, wyczuwało się lekki aromat róży, ale płatki w smaku były jakieś dziwne. W. jednak szalenie smakował ten wynalazek.

Myślałam, że na tym dzień się zakończy, jednak W. ożywiony spadkiem temperatury zaczął przygotowywać się do sadzenia przywiezionych bylin. Ja już byłam wykończona, ale postanowiłam mu pomóc przenosząc skrzynki z roślinami w okolice rabaty angielskiej i następnie podlewając to, co już zostało posadzone. Oczywiście pożarliśmy się w kwestii lokalizacji dla powojników, bo W. uznał, że sadzenie ich w sposób umożliwiający oplatanie starych jabłonek przy rabacie angielskiej to dowód mojej jaskiniowej ignorancji i niewiedzy głębszej od Kanionu Kolorado. Wreszcie udało się umieścić wszystkie rośliny w ziemi plus minus zgodnie z planami, zalać wodą i powarczeć na siebie kwestionując posiadanie szarych komórek u każdej ze stron.

Pobojowisko po zakończeniu prac





Zebrałam puste doniczki i definitywnie zakończyłam działalność.

Około godziny 21.00 wczołgałam się pod prysznic a następnie pod kołdrę i zasnęłam natychmiast kamiennym snem. Pozostała nam już tylko niedziela, czyli c.d naszych czynów heroicznych, który za czas jakiś n.



  PRZEJDŹ NA FORUM