Wsi spokojna, wsi wesoła czyli c.d.n. choćby nie wiem co :)
Iwonko jest nam bardzo milo, że możemy Cie gościć w naszym bałaganiku wesoły Zwęglone zwłoki ciasta czuć było faktycznie dość intensywnie wesoły
Lusiu witam Cię serdecznie i zapraszam! Jesienne morze tchnie spokojem.
Anito kochana jesteś, ja oczywiscie starałam się przekonać W., że kunszt kulinarny nie ucierpiał tylko dlatego, że piec był rozgrzany do czerwoności wesoły Ale wiesz, jak to jest: nastawił się, wyobraził sobie efekt a tu masz... Na szczęście będą kolejne okazje do okiełznania pieca.
Aniu wczoraj nie udało się dopisać ostatniej części, bo oblewaliśmy (dosłownie i w przenośni) zakup samochodu. Ale zaraz coś skrobnę, bo na razie w pracy ogarnięta jestem.
Bea faktycznie, rośliny sadzone tu i w miejskim różnią się znacznie siłą wzrostu na korzyść wsi. Owcza i krowia kupa sprzed lat robi swoje wesoły Dzięki za życzenia!
Marysiu W. śmiał się, ze pomysł z mięsem zapieczonym w dyni to trawestacja hrabalowskiego opisu z książki "Obsługiwałem Angielskiego Króla", gdzie jedna z potraw przyrządzonych na przyjecie był wielbłąd nafaszerowany innym mniejszym zwierzakiem, tez z kolei jeszcze mniejszym i te pe, czyli taka baba w babie wesoły Tu z uwagi na koniecznosc ograniczenia liczby "bab" mamy świnkę w dyni wesoły
Justynko naprawdę dobrze wyszło to mięsko! A słoneczna jesień jest ogromnie fotogeniczna wesoły Kicia z miną standardową bardzo szczęśliwy, ale jak wspominałam nie należy jest zbyt dosłownie odczytywać. To naprawdę miły i pogodny kot bardzo szczęśliwy
Misiu zimą mamy z W. plan napisania czegoś w rodzaju książki. Wydanie raczej będzie trudne, ale możemy kolportować w drugim obiegu w odcinkach bardzo szczęśliwy Dynia była w skórze, która się lekko przypiekła,ale miąższ był mięciutki i aromatyczny!
Janeczko Cieszę się bardzo, że tak to oceniasz, bo niezwykle trudno jest mi ująć w słowo pisane te wszystkie nasze emocje i atmosferę kolejnych dni. Często czytam to, co napisałam i wydaje mi się, że tak to jakoś płasko wychodzi; "zrobiliśmy to a potem tamto", nie ma tego czegoś "co nam w duszy gra" . Ale będę się starać wesoły

W poniedziałek, jak już wspomniałam, było jeszcze sporo pracy do wykonania a i dzień pobytowy krótszy, gdyż W. postanowił zajrzeć w drodze powrotnej do jednego z komisów w Siedlcach i obejrzeć jeden z wypatrzonych w necie samochodów. Zatem cz. IV będzie pracowita i w zasadzie dość monotonna z uwagi na mało zróżnicowaną aktywność, polegającą głównie na kopaniu dołków pod rośliny.
Zaczęliśmy jednak od zakupów, ponieważ przywieźliśmy 4 azalie, które wymagają kwaśnego podłoża. W szkółce w Wisznicach dostaliśmy, co trzeba, dokupiliśmy jeszcze jakieś produkty spożywcze i ruszyliśmy do prac ziemnych. Ja zaczęłam od zebrania warzyw, które W. wykopał dnia poprzedniego. W zasadzie były to głównie marchewki oraz buraki.



O ile buraki jeszcze jako tako trzymają standardy, to jeśli chodzi o kształt marchewek, to każdego unijnego urzędnika przyprawiłyby o stan przedzawałowy bardzo szczęśliwy

Niestety znakomita większość buraków i to te co większe sztuki zostały częściowo skonsumowane przez gryzonie diabeł



Pomstując na te zębate stwory sortowałam nasze plony i cieszyłam się jednocześnie z pięknego, słonecznego dnia, choć chmury od czasu do czasu napływały strasząc ewentualnymi opadami.

Pietruszka taka z pierzastą nacią pięknie wygląda. Ona dobra jest i po wykopaniu spod śniegu, więc zostaje na grządce.



Warzywnik po ogołoceniu z tego, co da się zjeść wygląda jak po cyklonie...





Nie było już jednak czasu na porządki. Jeśli w listopadzie pogoda pozwoli, uprzątniemy teren i może jeszcze uda się posiać warzywa, które wzejdą wiosną. Niestety miejscami perz wybija pomimo wojny chemicznej i żmudnej dłubaniny manualnej. Po wybuchu jądrowym chyba też by przetrwał diabeł

W. zaczął kosić frontowy trawnik usytuowany pomiędzy płotem a Albiczukowskim. Ja z grabiami szłam za kosiarzem i uprzątałam teren wykorzystując trawę jak zwykle do ściółkowania terenu wokół krzewów. No i tak to z grubsza wygląda. Fotograf stoi tyłkiem do płotu frontowego (z lekkim skrętem tegoż tyłka w kierunku wschodnim)



Z zadowoleniem stwierdziliśmy, że nasze trawy ozdobne jednak postanowiły zaakceptować siedlisko i w przyszłym roku powinny wyglądać całkiem ładnie. Kilka z nich zachowało etykiety (albo wciąż walające się w pobliżu doniczki, w których przyjechały) , więc dla zainteresowanych wklejam ich zdjęcia:









Z pewnej perspektywy wygląda to tak:









Tego rozpoznacie bez trudu.



I jeszcze raz kępa kosmosów.



Weszłam do domu, żeby sobie gardło przepłukać. Jak widać, niektórzy już nieludzko zmęczeni zrobili sobie przerwę wesoły





W. zakończył koszenie i zabrał się za sadzenie większych egzemplarzy roślinnych.





Ja poszłam z małymi bylinami na ziemie odzyskane, czyli na te dwa ostatnio obsadzone poletka i po posadzeniu roślinek w wolnych miejscach, powtykałam znaczniki z nazwami. Generalnie mieliśmy kilkumiesięczny problem, który wydawał się nie do rozwiązania niczym Węzeł Gordyjski: otóż w domu warszawskim mieliśmy permanentny niedobór znaczników, za to dwa markery do opisywania roślin. Na wsi znaczniki się znalazły, za to występował brak czegoś sensownego do pisania na nich. Sami widzicie, że sytuacja patowa bardzo szczęśliwy. Ale geniusz ludzki zwyciężył i... W. zakupił flamaster do płyt CD w Wisznicach! Dodam, że planujemy dokupić znaczników do ogrodu miejskiego bardzo szczęśliwy

Przywieźliśmy dwie róże, które kurier dostarczył w momencie, kiedy W. pakował się do wyjazdu po mnie na lotnisko. W. zatem wrzucił pośpiesznie pudło do samochodu nie zwracając uwagi na zawartość i tak róże znalazły się na wiosce. Ja raczej planowałam umieścić je w miastowym, no ale skoro przyjechały postanowiłam zaryzykować i posadzić je w strefie teoretycznie bardziej niesprzyjającej klimatycznie.
To był mój pierwszy zakup w sklepie Starkl i mam pewne obawy, poniewaz róże są z gołym korzeniem, który to korzeń wyglądał dość mizernie, okropnie poprzycinany przed wysyłką.
Różę Kew Rambler posadziliśmy przy jednej z jabłoni, ponieważ ma długie przewisające pędy, jak sama nazwa wskazuje i jak raz nadaje się na obrośnięcie starego drzewa.



Zalaliśmy solidnie wodą, bo ziemia sucha jak pieprz.

Druga róża Elfe poszła pod spichlerz, tam jest miejsce osłonięte i ciepłe. A ziemia to czysty obornik! Mam tylko wątpliwość, czy nie za blisko budynku posadziliśmy. W. twierdzi, że skoro ma mieć w spichlerzu docelowo Izbę Sinobrodego, to niech mu różyczka ozdabia front.



Usiedliśmy na chwilę na zaimprowizowanej ławeczce (dwa pniaczki i decha) i patrzyliśmy przed siebie jak cielę na oborę bardzo szczęśliwy



W. wydłubał kolejny dół, tym razem pod głóg, który ma nienormalnie duże owoce, stąd nazywa się wielkoowocowy. Spodobał nam się swego czasu na naszego znajomego w ogrodzie. Tym samym obok dereni, forsycji i głogu dwuszyjkowego rosnącego od studni wzdłuż dojazdu do stodoły mamy jeszcze jednego badyla wesoły O takiego:





Tu słabo, ale trochę widać przy sporej dawce wyobraźni tenże szpaler krzewów po lewej stronie alei wjazdowej. Niektóre byłyby już całkiem dorodne, gdyby nie spotkanie z kosą spalinową W. No, ale co ich nie zabije, to podobno wzmocni wesoły



Podumałam nad cebulkami przywiezionymi z Warszawy i ostatecznie zadecydowałam, że tu do ziemi pójdą tylko lilie drzewiaste zakupione na Święcie Kwiatów,Badyli i Robali w Skierniewicach. Reszta jednak wróci do miasta, bo chciałabym jednak oglądać je wiosną w rozkwicie, a tu jesteśmy raz na miesiąc i mogę się nie załapać. Obcięłam liście mieczykom, cebule zapakowałam do siatek nylonowych i zawiesiłam do wysuszenia w sieni.
W. tymczasem wyrył potężną norę pod azalie i wywalił do niej wór torfu kwaśnego. Wymyślił sobie, że posadzi je w grupie, która zarówno w fazie kwitnienia jak i przebarwiania jesiennego będzie stanowić pstrokatą plamę. W grupie mamy odmiany następujące:









Krzewy zostały wetknięte w norę, posypane kolejnym worem torfu wymieszanego z glebą rodzimą.





Wszystko oczywiście pod ścisłym nadzorem i czujnym okiem fachowca od kopania nor wesoły



Fachowca trzeba było chwilowo uziemić, bo przyszła kicia tambylcza i dostała obiad.



Czas biegł nieubłaganie, trzeba było jeszcze podlać całe towarzystwo solidnie. W. w ostatnim etapie sadzenia powiększył naszą plantację malin o 10 kolejnych krzewów.



A na niebie działy się takie oto rzeczy













Czas był najwyższy na pakowanie gratów, ogarnianie domu i przygotowanie do drogi powrotnej. Zjedliśmy resztki ogórkowej, pozbieraliśmy śmieci do wywózki, odczytaliśmy licznik wody, co wiązało się z mozolnym wydłubywaniem klapy do piwnicy, która zaklinowała się w otworze. Przed spuszczeniem i zakręceniem wody z obawy przed mrozami wykąpaliśmy się, następnie zainstalowaliśmy zwierzaki w samochodzie. Wyskoczyłam jeszcze pożegnać się ze słońcem.





Koniec godnego życia. Do następnego razu!


  PRZEJDŹ NA FORUM