Wsi spokojna, wsi wesoła czyli c.d.n. choćby nie wiem co :)
Elu, Janeczko oraz inni kochani czytający! Kolejny odcinek sagi o dorywczym życiu wiejskim niniejszym rozpoczynam. Odcinek ten będzie leniwy jak rzeczka w upalny dzień, ponieważ tym razem ani ja ani W. nie mieliśmy jakoś siły ani chęci na jakąkolwiek spektakularną działalność.Przepraszam z góry za brak dramatycznych zwrotów akcji, opisów zmagań z przyrodą, demonstracji wielkich zmian i te pe. Na to jeszcze przyjdzie czas.

Cz.I to nieco nietypowy wstęp do relacji. Nietypowy, ponieważ nie będzie w tej części obrazków oraz nietypowy z uwagi na to, że nie udaliśmy się na wiochę wspólnie, a każde z osobna. Powód był taki, że ja miałam być o 9.00 w sądzie okręgowym w Zamościu we czwartek a W. uznał, że najlepiej będzie jechać we czwartek rano do Zamościa, a po rozprawie na wieś. Dla mnie wstawanie o 3.00 rano i martwienie się, czy zdążymy nie wchodziło w grę, zatem w środowe popołudnie wsiadłam sobie w busa relacji Warszawa-Zamość i przed 18.00 byłam na miejscu. Zjadłam kolację w hotelu i spokojnie oczekiwałam rozwoju wypadków dnia następnego. W. postanowił zrealizować swój plan, przy czym zagroziłam, że jeśli zamierza wlec kota i psa taki szmat drogi bez sikania i picia, to ja go osobiście zadenuncjuję do właściwych organów. W. zobowiązał się, że o dobrostan zadba i że o 10.00 melduje się w Zamościu.
Rozprawa zaczęła się w miarę punktualnie, potem przez 4 godziny na stojąco byłam przesłuchiwana najpierw przez Wysoki Sąd, potem przez obrońców oskarżonych, potem przez prokuratora a na końcu przez samych oskarżonych. W. z psem zrobili chyba 10 rundek po Zamościu. Pogoda jednakowoż nie sprzyjała zajęciom na świeżym powietrzu, ponieważ lało praktycznie non-stop.
Kiedy już po rozprawie znalazłam sekretariat (dla zmylenia przeciwnika sekretariat sadu rejonowego był w budynku sądu okręgowego i odwrotnie, oczywiście na najwyższym piętrze bez windy), podstemplowałam delegację, odnalazłam W. na parkingu i wsiadłam do samochodu, stwierdziłam, że ktoś podstępnie przepuścił mnie przez wyżymaczkę, maszynkę do mięsa a potem prasę do wyciskania. Wszystko mnie bolało a w głowie miałam coś w rodzaju budyniu zamiast mózgu.
Wyjechaliśmy z Zamościa objazdem, ponieważ główny wyjazd zastawili drogowcy. Dzięki czemu, kierując się w stronę Chełma, obejrzeliśmy przepiękne okolice, wsie malowniczo rozrzucone po pofałdowanym terenie, cudne lasy i żal mnie ścisnął, że to tak daleko, bo bym chyba się zaczęła rozglądać za możliwością zmiany lokalizacyjnej wiochy. Jeśli to wszystko tak bosko wyglądało w strugach deszczu, to jak pięknie tam musi być w słoneczny dzień... W. przy okazji opowiedział, że kot dał się wysikać na stacji benzynowej po drodze (został wpuszczony do wiaty śmietnikowej czy czegoś podobnego, gdzie uznał, że można tę intymną czynność przeprowadzić bez uszczerbku dla własnej godności). Pies sikał, gdzie popadło, pił wodę w kawiarniach zamojskich, odwiedził księgarnie i generalnie prowadził światowe życie u boku W. Pół Zamościa psa wygłaskało i wymiętoliło, cud, że jakieś futro na niej jeszcze zostało.

Dojechaliśmy do Chełma i tu muszę napisać, że to chyba najgorzej oznakowane miasto, jakie w życiu widziałam. Na wjeździe nie ma kompletnie żadnych informacji, gdzie na co się jedzie, zatem wpierniczyliśmy się do centrum, które jest klaustrofobiczne ciasne i zastawione samochodami, mignął nam gdzieś tylko w perspektywie drogowskaz na Dorohusk i tyle. Klnąc nieprzyzwoicie staraliśmy się wyplątać z tego piekła, dojechaliśmy do jakiejś większej drogi, która rokowała nieźle i wobec dalszego braku jakichkolwiek oznakowań, zasięgnęliśmy języka u tambylców stojących na przystanku. Okazało się, że kierunek mamy słuszny, musimy tylko odpowiednio zjechać z kolejnych dwóch rond, które za jakiś czas nam się wyłonią a potem w prawo i dojedziemy do pierwszych tablic informacyjnych. Ruszyliśmy zatem z nadzieją, że damy radę, minęliśmy niezwykłą rzeźbę kwiatową na jednym z rond, przedstawiającą misia, który jest elementem herbu miasta Chełma i zgodnie stwierdziliśmy, że zamiast p... nego niedźwiedzia powinni zainwestować w porządne oznakowanie. No, chyba, że wychodzą z założenia, iż tambylec wie, gdzie jechać a obcy niech się nie pęta.

Z czasem przestało padać a prognozy wypowiadane w Radiu Lublin tchnęły słonecznym blaskiem, letnim ciepełkiem i ogólnym optymizmem. Zmordowani z lekka wjechaliśmy do Włodawy, gdzie na wyjeździe zajechaliśmy do przydrożnej restauracji, ponieważ W. już od pół godziny gadał wyłacznie o jedzeniu. Zjedliśmy słuszne porcje, psa po raz kolejny wyspacerowaliśmy, kota wypuściliśmy z transportera i dalszą drogę odbył już na swobodzie. Ryczeliśmy ze śmiechu patrząc na kocią minę, kiedy tylnymi łapkami stała na moich kolanach, przednimi opierała się na kokpicie i patrzyła uważnie przez przednia szybę. Pokręciła się jeszcze po samochodzie, po czym zwinęła się na tylnej kanapie obok Kredki i tak dojechaliśmy do celu.
Zmierzchało już, rozpakowaliśmy walizy i usiedliśmy z herbatką na ganku. Potem W. podjechał jeszcze do Wisznic po podstawowe zakupy, a ja padłam na kanapie z gazetą. Radio sobie grało, firanka delikatnie unosiła się przy lekkich podmuchach wieczornego wiaterku, świerszcze cykały za oknem. Cudownie.
Postanowiliśmy, że dnia następnego udajemy się do lasu w celu pozyskania grzybów. Ale przede wszystkim, żeby ukoić nerwy, stresy i uleczyć ogólny niedowład fizyczny i umysłowy. Ale o tym w następnej części, czyli gdy c.d. za jakiś czas n.



  PRZEJDŹ NA FORUM