Wsi spokojna, wsi wesoła czyli c.d.n. choćby nie wiem co :)
Dziewczynki i chłopcy, kochani jawno- i skrytoczytacze! Wczoraj po przyjściu z pracy i spożyciu wariacji W. na temat zupy pomidorowej padłam jak długa (i szeroka). Wobec tego zdążyłam jedynie zmniejszyć i wstawić do Picasa część zdjęć a na rozpoczęcie relacji sił już nie starczyło.
Postaram się przynajmniej, jak to się mówi, wbić szpadel i napisać cokolwiek teraz, zanim się w pracuni wir rozkręci.

Otóż spędziliśmy trzy dni długiego weekendu na wsi, ale tym razem jeden dzień tj. piątek jako świąteczny, został poświęcony eksploracji pewnych miejsc. Poza tym sobota była deszczowa, więc ogrodniczo niewiele zdziałaliśmy. Jak zawsze najbardziej wyczerpujące i czasochłonne prace zostały na dzień wyjazdu czyli niedzielę taki dziwny Ponadto pragnę poinformować, że zdjęcia z ogrodu zostały zdominowane przez tematykę słonecznikową, jako że przed domem wyrósł nam całkiem niezły zagajnik prawie 3 metrowych "słoneczek" bardzo szczęśliwy
Wyjechaliśmy z Warszawy popołudniem czwartkowym, we trójkę jedynie, ponieważ kot stanowczo odmówił wycieczki i spierniczył do ogrodu. W. wiedział z doświadczenia, że wszelkie sposoby zwabienia kota czy to prośbą, groźbą czy też przymusem bezpośrednim nie odniosą skutku. Naprędce należało więc zorganizować personel zastępczy do karmienia stwora.
Drugim niepowodzeniem był brak możliwości pozyskania zrębków do ściółkowania ze źródła nam już znanego, ponieważ coś tam rozkopali na dojeździe i samochód nie miał szans na dotarcie do hałdy. Wsiadając do samochodu zarejestrowałam niepokojący zapach, jakby rybny panujący wewnątrz. Przyzwyczajona do przeróżnych woni panujących w samochodach użytkowanych przez W. nie przejmuję się byle czym. Tu jednak głośno wypowiedziałam się na temat przewożenia mnie w takich warunkach. W. ze zdziwieniem stwierdził, ze nic nie czuje. Ja po jakichś 45 min jazdy też w zasadzie przestałam ... Okazało się, że to nie koniec przygód z fetorem w roli wiodącej wesoły Przyjechaliśmy około 20.00 na miejsce,robiąc po drodze zakupy w Białej Podl. i w Wisznicach, rozpakowaliśmy psa, który radośnie ruszył w teren, wnieśliśmy resztę gratów i w szybko zapadającym zmroku zarejestrowaliśmy, że ... zarośliśmy wesoły Nic nowego, gdzieś w okolicy listopada zapewne przestanę powtarzać ten tekst bardzo szczęśliwy Kredka w międzyczasie znalazła na podwórku coś dawno wymarłego i wytarzała się z lubością przyjmując walory zapachowe średniej wielkości Bacutilu. Dostała eksmisję z domu, bo nie miałam już siły jej szorować. Kolejny dzień zapowiadał się wypoczynkowo, a jakie działania podjęliśmy opisuję poniżej.

Zatem cz. I będzie nieco objazdowa, choć poranek W. zaczął niezwykle pracowicie. Najwyraźniej zastanowiły go moje dobitne uwagi dotyczące różnorodności smrodków panujących w samochodzie i dokuczliwości tego, jaki występuje obecnie. Po śniadaniu bowiem wypatroszył kabinę wywlekając przeróżne ciekawe rzeczy i szorując zapamiętale wnętrze przy pomocy znalezionych resztek ajaxu do podłóg o zapachu wiosennej świeżości.

Ja się trochę denerwowałam, bo w perspektywie mieliśmy wizytę u Joasi atki i jej męża Jacka w ich siedlisku po drugiej stronie Białej Podl.oraz zwiedzanie Pałacu w Cieleśnicy, głównie z uwagi na wystawę obrazów pana Albiczuka. Do Joasi mieliśmy przybyć przed południem a tu 10.00 na zegarze, a W. leży na tylnej kanapie w szoferce i szoruje podłogę wymachując wystającymi z wozu kończynami zadnimi. Ogarnęłam zatem kuchnię i w oczekiwaniu na zakończenie operacji "szmata" postanowiłam obejrzeć otaczające zarośla.

Pełnia kwitnienia większości roślin bezpowrotnie minęła, ale hortensje za to świecą własnym blaskiem.









Inne kwiaty to głównie odcienie żółtego i pomarańczowego, języczki, rudbekie, dzielżany... o słonecznikach nie wspomnę, ale to za moment wesoły


















Na różance w zasadzie cisza z kilkoma wyjątkami











Do różanki jeszcze wrócę.

Teraz uwaga, idziemy w las... Oto piętro górne

















A teraz piętro dolne

















Wśród tego gąszczu nie widać praktycznie nic innego. Dotarłam jednakowoż do złamanej wiosną gałęzi śliwy, która okazała się być żywą i posiadającą owoce.



Wszystko to wstrząsnęło mną nieco, ponieważ wizja ogrodu wiejskiego, jaką posiadałam nie miała nic wspólnego z dżunglą pierwotną porastającą bezładnie teren, na którym leżą powalone drzewa i najprawdopodobniej żyją nieznane nauce zwierzęta... Rozglądałam się, czy nie wyskoczy mi doktor Livingstone zza jakiegoś pnia słonecznika bardzo szczęśliwy
Samochód w międzyczasie został przygotowany do drogi, pachniał co prawda nieco podejrzanie (tapicerka użytkowana latami przez pracowników fizycznych narodowości przeróżnej i o przeróżnym zamiłowaniu do higieny osobistej, polana roztworem ajaxu konwaliowego daje efekt dość kontrowersyjny zapachowo), ale znacznie lepiej niż wprzódy. Zatem wyruszyliśmy w stronę domu Joasi i Jacka, nie wiedząc co prawda dokładnie, jak tam dojechać, ale liczyliśmy, że gospodarze nas pokierują telefonicznie zanim przekroczymy zieloną granicę.

Dojechaliśmy w zasadzie bez kłopotów, po konsultacji telefonicznej udzielonej w ostatniej chwili, zanim operator telefoniczny rodzimy został wyparty przez białoruskiego o mało zachęcających stawkach za minutę połączenia. Siedlisko Joasi położone jest w bardzo malowniczej okolicy a w domu i ogrodzie widać ogrom pracy i wspaniałe efekty przywracania tego miejsca do życia po długim okresie zaniedbania przez poprzednich użytkowników. Gospodarze, których widzieliśmy razem na żywo pierwszy raz, okazali się niezwykle miłymi, wesołymi i pogodnymi ludźmi. Na dowód tego, co piszę dodam, że byliśmy u nich ok. 3 godziny, a wydawało się, że pół najwyżej, rozmawialiśmy o wszystkim, swoboda gadania udzieliła się głównie W., który buzi nie zamknął prawie przez cały pobyt, ale ja także czułam się, jakbyśmy się znali od stuleci. A najważniejsze to to, że przez cały ten czas byliśmy tak pochłonięci ogrodem, domem, opowiadaniem sobie różnych rzeczy, że ani razu nie pomyślałam o aparacie leżącym na werandzie i w związku z tym zdjęć ze spotkania brak. Oczywiście przed ich publikacją zapytałabym Cię Joasiu o zgodę, nie mniej jednak Wasza gościnność i serdeczność sprawiły, że zapomnieliśmy o reszcie świata wesoły Wyjeżdżając W. powiedział mi, że pierwszy raz w życiu rozmawiał z facetem (Jackiem) na tematy motoryzacyjne i nie czuł się jak idiota bardzo szczęśliwy To naprawdę wielka rzecz, ponieważ W. ma się za kompletnego abnegata motoryzacyjnego i konieczność prowadzenia rozmowy na ten temat jest dla niego męką niewymowną, a czasem to obserwuję, gdy nieświadomi niczego maniacy samochodowi zaczynają go męczyć tekstami jak z TVN Turbo.

Mamy nadzieje, że przy nadarzającej się okazji odwiedzicie nas i jak przystało na posiadaczy ziemskich będziemy sobie takie wizyty składać, organizować polowania, kuligi i inne atrakcje obszarnicze. lollollol

Do Joasi przyjechały w międzyczasie dzieci, zatem nie nadużywając gościnności zabraliśmy się w drogę do Cieleśnicy. Ten etap zrelacjonuję w kolejnej części, kiedy to nieuchronnie c.d. n.


  PRZEJDŹ NA FORUM